Strona Stowarzyszenia Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich


wachmistrz kawalerii


E d w a r d     S a r n a


Wspomnienia z wojny i okupacji 1939-1944. Lidzbark Warmiński, 1998r.

Słowo wstępne


Przedstawione zapiski zdarzeń zostały zebrane już po śmierci naszego Ojca. Zapiski te zostały przygotowane przez niego na spotkania z młodzieżą szkół województwa olsztyńskiego na które był zapraszany. My tylko je zebraliśmy pod wspólnym tytułem Wspomnień, chcąc ocalić je od zapomnienia.

Zdjęcie przedstawia kaprala Edwarda Sarnę wykonane 1 marca 1936 roku w Ostrogu nad Horyniem.

Nasz Ojciec, Edward Sarna urodził się 7 marca 1912r. we wsi Dzięcioły Bliższe na Podlasiu. Młodość spędził na Wołyniu pracując na kolei jako telegrafista. W 1935r. został powołany do służby wojskowej, którą odbył w XIX Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu nad Horyniem. Jako wachmistrz kawalerii, zastępca dowódcy plutonu łączności uczestniczył w wojnie obronnej w 1939r. Walczył pod Mokrą ( obecne województwo częstochowskie) i Wolą Cyrusową, gdzie został ciężko ranny. W latach 1940-1944 był żołnierzem formacji podziemnych Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Walczył na Podlasiu. Jako radiotelegrafista oddziału AK przyjął pseudonim Klucz. Od 1945r., z obawy przed uwięzieniem i zsyłką do ZSRR zamieszkał z rodziną na ziemi warmińsko - mazurskiej. Zawodowo związał się z młynarstwem. Od 1956r. był dyrektorem zakładów zbożowo-młynarskich PZZ w Lidzbarku Warmińskim, aż do emerytury w 1979r. Zmarł 15 marca 1998r.
Za czyny na polu walki obronnej z Ojczyznę został odznaczony:
- Srebrnym Krzyżem Orderu Virtutii Militarii,
- Krzyżem Partyzanckim,
- Medalem Za udział w wojnie obronnej 1939r.
- Odznaką Grupy Operacyjnej „Wschód AK” w składzie 8 Dywizji Piechoty i Mazowieckiej Brygady Kawalerii, nadaną za udział w walkach z Niemcami w czasie Burzy VII-VIII 1944r.
- Odznaką Weterana Walk o Niepodległość.
Syn i córka

W obronie zachodniej granicy Polski we wrześniu 1939r.
Byłem wachmistrzem 19 Pułku Ułanów Wołyńskich pod dowództwem płk J. Pętkowskiego. Polska kawaleria posiada bardzo piękne tradycje. Niesamowite wrażenie sprawa widok szarżujących ułanów . Każdy z nich wstępując do wojska marzył o tym, by choć raz dosiąść konia i stoczyć krwawy bój. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, ze te marzenia staną się realne już tak szybko. Atmosferę nadchodzącej wojny można było wszędzie wyczuć. Latem 1939r. 19 Pułk stacjonował w okolicach wschodnich granic Polski. W dniu 17 sierpnia nasz dowódca otrzymał rozkaz, by wraz z nami i całym wyposażeniem udać się na najbliższa stację kolejową. Stamtąd pociągiem dotarliśmy do stacji Radomsko. Wołyńska Brygada Kawalerii została rozrzucona w promieniu kilku kilometrów od Częstochowy. Nasz pułk przydzielono w rejon Działoszyna. Wówczas nikt z nasz nie widział jeszcze ani wojny, ani jej skutków, dlatego nie baliśmy się jej, a przeciwnie z sercami pełnymi zapału chcieliśmy ruszyć do boju. Do 31 sierpnia panował spokój, nic się nie działo. Żołnierze czyścili broń i przygotowywali się zdarzeń, które lada moment mogły nastąpić.
Po południu w ostatnim dniu sierpnia usłyszeliśmy płacz i lament kobiet ze wsi gdzie stacjonowaliśmy. Co się stało? Ogłoszono mobilizację. Matki, siostry i żony ze łzami w oczach żegnały swoich najbliższych, powołanych do wojska. Wreszcie zaczęło się coś dziać.
Tego samego dnia w późnych godzinach wieczornych wyruszyliśmy nad samą granicę państwa. Nasze oddziały szły osobno. Zajęliśmy stanowiska w okolicach wsi Mokra, Zawady i Kamieńszczyzna. Nasze miejsce pobytu znajdowało się w małym, sosnowym lesie, tuz obok leśniczówki. Od razu przystąpiliśmy do pracy przy przygotowaniu stanowisk obronnych. Konie zostały przywiązane do stodoły. Zarówno dzień jak i noc przełomu sierpnia i września były bardzo gorące i parne. Było tak duszno, że żołnierze spali na derkach nie przykryci. Tej nocy ze względu na temperaturę nie spałem długo. Zbudziłem się szarym świtem. Z dala dał się słyszeć warkot nadlatujących samolotów. Powiedziałem półżartem do moich kolegów: uwaga! Nalot koszący. Ten żart szybko okazał się prawdą. Samoloty przeleciały bardzo nisko, zrzucały bomby zapalające. Stodoła i pozostałe budynki stanęły w ogniu. W stodole znajdowały się granaty, pozostawione przez saperów, którzy uciekli z niej, gdy tylko rozpoczął asie nalot. Po wpływem wysokiej temperatury granaty zaczęły wybuchać. Konie przywiązane do stodoły znalazły się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Żołnierze na wpół ubrani rzucili się w stronę stodoły, trzeba było ratować konie. Nie było czasu na odwiązywanie. Wiązania musieliśmy odrywać z deskami. Uwolnione konie uciekały jak najdalej od ognia. Również wozy stojące obok palących się budynków musieliśmy odciągać. Szczęściem nikt z żołnierzy nie ucierpiał, a dzięki ich szybkiej reakcji cały sprzęt i wyposażenie zostało uratowane. Nie było już żadnych złudzeń - wojna rozpoczęła się. Mimo pierwszego ostrego nalotu utrzymywaliśmy całkowitą dyscyplinę. Nasze konie przejęli koniowodni, których zadaniem było ukrycie zwierząt w bezpiecznych miejscach.
Nie mieliśmy wątpliwości co do tego, że nastąpią ponowne ataki. Nasze przewidywania sprawdziły się, w kolejności nadlatywały poszczególne eskadry samolotów niemieckich. Ostrzeliwaliśmy je klęcząc, gdyż wydawało się nam, że z tej pozycji będziemy mogli trafić. Samoloty przelatywały na małej wysokości i kierowały w stronę linii fontu.
Mój oddział zajął stanowiska obronne rozmieszczone wzdłuż toru kolejowego. Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość : Krzepice zajęte. Było to miasto położone przy granicy w niewielkiej odległości od linii naszej obrony. Ogarnęło nas wtedy dziwne uczucie. Pomyśleć tylko, że miasto znajdujące tak blisko jest w rękach wroga.
Niedługo potem, bo około godziny 9.00 , czołgi i samochody pancerne z czarnymi swastykami wtargnęły między wsie Mokra 1 i Mokra 2. Nasze działa i rusznice przeciwpancerne zatrzymały atak czołgów. W następstwie tego na linii uderzenia przeciwnika powstało zamieszanie. Podczas bitwy, która mogłaby zakończyć się nasza porażka, nadeszła niespodziewana pomoc. Był to pociąg pancerny, który swoim wsparciem ogniowym zadecydował o korzystnym dla nas wyniku walki. Czołgi przeciwnika wycofały się. Moment odpoczynku wykorzystaliśmy na przegląd stanowisk obronnych. Na szczęście straty były niewielkie. Okazało się, że nie jesteśmy bojowo słabsi i możemy pokonać wroga. Takie mieliśmy wtedy odczucia. To podnosiło nas na duchu, wiedzieliśmy już teraz co to jest wojna. Mimo swej niewielkiej siły zdołaliśmy jednak odeprzeć atak liczniejszego, lepiej uzbrojonego wojska. Słyszeliśmy wcześniej o potędze militarnej Niemiec, ale jak się okazało, diabeł nie jest taki straszny, jakim go malowano. Pierwsze wrażenia okazały się jednak nieprawdziwe.
Spokój nie trwał długo. Znów pojawiły się niemieckie samoloty. Na polanę wybiegło kilkadziesiąt koni wprost pod kule karabinów pokładowych tych samolotów. Zaraz potem samoloty odleciały, a na polanie zostały zabite zwierzęta. I znów kolejne ataki: nasze rusznice przeciwpancerne zagrały szybko i celnie. Natarcie ponownie zostało odparte. Również trzecie natarcie wroga nie zdołało zepchnąć nas z zajętych pozycji. Niemcy zapewne zrozumieli, ze atakowanie naszego odcinka, posiadającego wsparcie ogniowe pociągu pancernego nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Ich czołgi wycofały się na linię obrony naszych sąsiadów, 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich i zniszczyły ich stanowiska obronne.
Zbliżała się noc. Zacięta bitwa trwała już kilka godzin. Oprócz ataków czołgów, ustawicznie nękały nas ataki z powietrza. Ogólny wynik walk pod Mokrą, jak się okazało, był dla nas niepomyślny, musieliśmy wycofać się w linii obrony .Nasze wysiłki jednak nie były całkowicie bezowocne. Opór stawiany wojskom niemieckim opóźnił o jeden dzień natarcie Niemców na Warszawę. Jeden dzień w takich warunkach, jakie wówczas istniały miał istotne znaczenie. Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Spełniliśmy bowiem zadanie bojowe. Warszawa zyskała jeden dzień na przygotowanie się do obrony.
Nad palącymi się zabudowaniami unosił się dym. Artyleria niemiecka strzelała nawet w nocy., bez chwili wytchnienia. Rozpoczęliśmy odwrót w kierunku Łodzi. Brodem przeprawiliśmy się przez rzekę Wartę i już 3 września byliśmy w okolicach Łodzi. Żołnierze od dnia wybuchu wojny ani razu nie odpoczywali. Zmęczenie było tak duże, że w czasie nocnego przemarszu w momencie zatrzymania oddziału, żołnierze o nic już nie dbając zsuwali się z siodeł i kładli się pokotem pod końmi. Trzeba wiedzieć, że koń przede wszystkim pozostaje w pozycji stojącej. Chyba, że jest chory to wtedy kładzie się na ziemi. Nie było takiego przypadku, by koń nadepnął na śpiącego ułana. Musieliśmy zachować całkowita ciszę. W nocy działały grupy tzw. piątej kolumny, czyli dywersanci. Jedna głośniejsza rozmowa mogła na nas ściągnąć ogień armatni. Gdy mieliśmy wyruszać dalej, żołnierze nie reagowali na pobudkę. Dopiero po dłuższym szarpaniu budzili się nieprzytomni, nie wiedząc czy to jawa , czy jeszcze sen.
8 września brygada kawalerii znalazła się w lasach niedaleko Skierniewic, w okolicach Woli Cyrusowej. Po raz pierwszy od początku wojny dotarła do nas kuchnia polowa. Byliśmy z tego powodu bardzo zadowoleni, chociaż nie mogę powiedzieć, aby przedtem ktokolwiek z nas narzekał na brak ciepłej strawy.
W trakcie spożywania posiłku usłyszeliśmy ostrzeżenie : „Uwaga! Teren zagrożony”. Ostrzegł nas dowódca piechoty, który przechodził obok wraz ze swoim oddziałem. Chłopcy z mojego plutonu przyjęli to ostrzeżenie za żart. Nazywa moich kolegów i podwładnych chłopcami głównie dlatego , że jako będący w wojsku nadterminowo ( upływał 4 rok mojej służby ) byłem od nich starszy. Dotychczas zdawało się nam, że jesteśmy w odwodzie i nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo. Po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny gwizd i pocisk artyleryjski rozerwał się w samym środku obozowiska, raniąc ludzi i zabijając 11 koni. Byliśmy zaskoczeni. Nie mieliśmy nawet czasu paść na ziemię. Nastąpiła seria wybuchów. Z żalem spoglądałem na porzucona przeze mnie menażkę, z której wylała się ciepła zupa. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk:” Urwało mi nogę ”.To krzyczał leżący obok mnie wachmistrz szwadronu karabinów maszynowych Jan Klecha. Okazało się, że jego noga nie została nawet skaleczona. Odłamek pocisku trafił w jego ostrogę, która okazała się tak mocna, ze odłamek jedynie bardzo mocno stłukł mu stopę. Ostroga niewątpliwie uratowała wachmistrza przed utratą nogi, a może i życia.
Mimo zmasowanego ataku artylerii strat w ludziach w pierwszym momencie nie było. Błyskawicznie siodłano konie wycofując się poza zasięg karabinów maszynowych. Po odjechaniu paru metrów spostrzegłem, że wśród nas nie ma taczanki z radiostacją. Wiedziałem jak duże znaczenie posiada utrzymanie łączności. Nie namyślając się długo i nie zważając na niebezpieczeństwa zawróciłem swoja klacz o imieniu Eskorta w kierunku opuszczonej taczanki. Pojechałem do niej i odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że woźnica Kubik jest cały i zdrowy. Radiostacja była nie uszkodzona. Trzeci koń zaprzęgnięty do taczanki zabiegł za drzewo uniemożliwiając tym samym wyjazd. Wydałem Kubikowi polecenie, by wyprzągł konia. Gdy woźnica wykonał ten rozkaz, natychmiast dołączyliśmy do oddziału.
Tymczasem Niemcy rozpoczęli ponownie natarcie. Tym razem niemiecki oddział piechoty wdarł się w lukę między naszymi pozycjami obronnymi. Stanowisko dowódcy plutonu znalazło się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Porucznik Lubicz-Rudnicki dowodzący naszym oddziałem otrzymał rozkaz odrzucenia nieprzyjaciela. Wkrótce rozległ się rozkaz: „Bagnet na broń!” Ruszyliśmy do kontrnatarcia. Siła naszego uderzenia była tak duża, ze niemiecka linia obrony musiała się cofać. Niedługo cieszyliśmy się swoim sukcesem, ogień krzyżowy, jaki otworzyli do nas Niemcy przydusił na do ziemi. Jedyna ochrona były rosnące w pobliżu drzewa. Nie ma nic gorszego dla nie obytego z woja żołnierza niż ogłuszający huk i krzyżowy ogień wystrzałów, podczas którego każdy niemal ruch groził śmiercią. Ten potworny huk był wprost demoralizujący.
Kiedyś widziałem płaczących żołnierzy – rezerwistów. Bali się, nieustający huk wybuchających wokół pocisków przerażał ich. Porucznik Lubicz – Rudnicki został ciężko ranny. Objąłem dowództwo oddziału. Postanowiłem, ze bez względu na okoliczności będę się starał jak najlepiej wykonać obowiązki dowódcy. Artyleria niemiecka biła nadal. Nagle za moimi plecami zadrżała ziemia. Siła wybuchu rzuciła mnie na maskę samochodu stojącego obok. Jednocześnie w ramieniu i potylicy poczułem niesamowity ból, pociemniało mi w oczach. Straciłem przytomność. Nie wiem jak długo leżałem bezwładnie. Gdy się obudziłem ze zdziwieniem spostrzegłem, ze oblepia mnie czerwona, półpłynna maź. Dopiero po chwili domyśliłem się , że to częściowo zakrzepła krew. Rany dawały znać o sobie. Obok mnie leżał młody ułan o nazwisku Ptaszyński. Wiedziałem, ze był sierotą. Gdy ujrzał, ze się poruszyłem, zerwał się z ziemi i podbiegł do mnie. Chciał mi pomóc. Nie zdążył jednak. Niemcy czuje obserwując pole ścieli go serią z karabinu maszynowego. Chłopiec skonał od razu, ale padając przebił mi swoim bagnetem nogę.
Tymczasem XIX Pułk przygotowywał się do kontrataku. Wtedy to nastąpiło natarcie ogromnych niemieckich czołgów. Jadąc do Skierniewic zobaczyłem most zrobiony z sosen zwalonych przez czołgi niemieckie. Po tym moście taczanka z rannymi , wśród których znajdowałem się ja i starszy ułan Chojnacki, wyjechała z lasu. Zostałem wraz z Chojnackim odstawiony do szpitala w Skierniewicach. Szpital był jednak bez przerwy bombardowany. Pomyślałem sobie, ze jeśli zginę to nie w szpitalu. Tą sama taczanką łącznościową, która przyjechaliśmy do Skierniewic ruszyliśmy w kierunku Warszawy.
Drogi były zatłoczone przez ludność cywilną. Po obu jej stronach ciągnęły się nieskończone sznury wozów, na których leżały klatki z kurami, kaczkami, indykami oraz toboły i tobołeczki. Gospodarze prowadzili za wozem jedna lub dwie krowy. Zabierali ze sobą to, co uważali za najcenniejsze. Cała ta masa ludzi ciągnęła na wschód. Chcieli zapewne uciec od tej strasznej wojny. Stłoczeni ludzi i wozy były dla lotników wspaniałym celem do bombardowania. Samoloty krążyły na niebie, ich ostre sylwetki budziły grozę. Co pewien czas jakiś samolot zniżał lot, po czym z niebywałym okrucieństwem zrzucał bombę i ogniem broni pokładowej raził uciekających ludzi. Dobytek wielu uciekinierów uległ zniszczeniu. Po każdym nalocie na drodze pozostawały ciała zabitych ludzi i zwierząt oraz szczątki dopalających się wozów. To była krwawa masakra. Do Warszawy dotarliśmy 9-10 września, ale tam szpitale były też bombardowane. Starałem się odszukać moją rodzinę. Znalazłem jedynie ciotkę, która prowadziła punkt odżywiania. Postanowiłem odszukać mój pułk. Chojnacki nie mógł ze mną jechać, był całkowicie niezdolny do dalszej podróży. Rana po rykoszecie bardzo mu dokuczała. Miał bardo spuchnięta szyję i miał gorączkę. Istniała jednak pewna trudność, nie wiedziałem jaki kierunek marszu obierze mój pułk. Zdecydowałem się pojechać w kierunku na Lublin. Zmęczony, obolały od ran jechałem przez całą dobę. W dzień przejeżdżaliśmy obok młodego lasu, gdy nagle zagwizdały kule. Nasyp uchronił nas jeśli nie przed śmiercią, co zranieniem to choćby przed ponownym zranieniem. Niemiecka dywersja działała znakomicie. Byliśmy pewni, ze strzelali do nas agenci piątej kolumny. Zastanawialiśmy się - czy jeszcze długo będzie trwać ta męcząca podróż? Na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo. Nękały nas nie tylko skrytobójcze kule dywersantów, ale tez liczne naloty niemieckich samolotów.
Nocne ciemności rozświetlał ogień płonących wsi i osiedli. Wrześniowe dni były bardzo upalne. Według naszych przewidywań, co się potwierdziło również następny dzień był bardzo gorący. Był południe około 14.00 . Od rana nie było żadnego nalotu. Spokój ten dziwił ale tez niepokoił mnie. Byłem w stanie dziwnego podniecenia. Pomyślałem, że spokój w końcu musi się skończyć. Rzeczywiście, przeczucie nie myliło mnie. Niedługo potem usłyszeliśmy daleki gong nadlatujących samolotów. Opodal drogi, w dosyć dużej odległości stal biały budynek z czerwona dachówką. Nasza taczanka pomknęła wyciągniętym kłusem w stronę zabudowy. Zatrzymaliśmy się pod gruszą. Tymczasem na drodze powstało zamieszanie. Nastąpiła ogólna panika. Jedyną możliwością ocalenia była ucieczka jak najdalej od drogi. Liczne wozy tarasowały drogę i utrudniały ucieczkę. Samoloty zbombardowały bezbronnych uciekinierów i bezkarnie odleciały. Widok zbombardowanej drogi był wstrząsający. Kto się potem zajął rannymi, tego już nie widziałem.
13 września dotarłem do Chełma Lubelskiego. Jeszcze przed woja w 1937r. byłem słuchaczem Centrum Wyszkolenia Łączności. W Chełmie spotkałem mojego byłego wykładowcę z tej szkoły. Zdziwiłem się, ze mimo obandażowanej głowy rozpoznał we mnie byłego słuchacza Centrum. Powitanie było bardzo serdeczne. Zostałem przydzielony jako łącznik do 142 Rezerwowej Dywizji Piechoty płk Sowińskiego. W kilka godzin potem zajęliśmy pozycje obronne na wschód od Chełma. Wojska niemieckie zajęły już prawie całą Polskę. Nasze morale było nieco obniżone, ale o porzucaniu broni i oddaniu tych resztkę obszarów należących jeszcze do Polski nie mogło być mowy. Wiedzieliśmy już, ze wcześniej, czy później cała Rzeczpospolita znajdzie się w rękach wroga, ale mieliśmy obowiązek walczyć do końca.
Podczas naszego marszu przejeżdżaliśmy przez Lublin. Tam zobaczyłem magazyn kolejowy, którego dach objęty był płomieniem. Ludzie cywilni bez skrupułów zabierali co się dało: żywność, maszyny do szycia, wyszywane kożuszki i inne przedmioty. Były to towary pochodzące z przesyłek. Zachowania te były jednak uzasadnione, gdyż magazynierzy sami rozdawali niektóre artykuły, szkoda gdyby miały ulec spaleniu. Dostałem tam chleb dla całego oddziału.
Wydałem ułanom rozkaz , aby zabierać tylko żywność. Wzięliśmy ze sobą skrzynke koniaku, uważając, ze na pewno się przyda. Tymczasem Niemcy nie przestawali bombardować pociskami artyleryjskimi. Moi ułani leżeli cichutko obok taczanki. Z trudem do nich dotarłem z uwagi na wybuchające pociski. Minęło kilka minut, burza pocisków zelżała , wreszcie artyleria niemiecka umilkła. Wlałem każdemu ułanowi po pół kubka koniaku. Chłopcy pili z zadowoleniem, można było spokojnie porozmawiać. Kiedy tak delektowaliśmy się koniakiem rozległ się huk wybuchu i zasypał nas piach. Któryś z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo i zerwał się do ucieczki.. Porucznik leżący obok mnie wyjmuje pistolet i krzyczy do uciekającego : stój, bo strzelam. Nie minęła minuta, gdy drugi pocisk rozrywa się nieopodal nas. Prawdopodobnie ten wybuch spowodował, że do ucieczki zerwał się nie kto inny tylko sam porucznik, który zagroził uciekającemu żołnierzowi.
W dniu 14 września , nad ranem , gdy już zajęliśmy pozycję rozpoczęła się bitwa. Nasza artyleria ostrzeliwała pozycje niemieckie od strony Chełma. Artyleria niemiecka nie pozostawała bierna i strzelała w stronę lasu, gdzie znajdowały się nasze stanowiska. Nasilenie artylerii wroga było tak duże, że drzewa rosnące na skraju lasu padały jak ścięte piłą. Wówczas doświadczyłem uczucia strachu. Piszę to z całą szczerością. Sądzę , że trudno było znaleźć wówczas kogoś, kto nie bałby się śmierci.
Pociski artylerii ciężkiej padały raz z lewej , raz z prawej strony, wytwarzając przy tym potężny huk, wzmocniony echem lasu. Byli zabici i ranni. W międzyczasie moja taczanka wycofała się w głąb lasu. Poprosiłem dowódcę o pozwolenie odszukania jej. Dowódca wyrazil zgodę. Bitwa trwała nadal. Po trzech dniach tuż po wschodzie słońca 15-16 września nasza piechota uderzyła na wojska niemieckie. Zdobyliśmy sprzęt, wzięliśmy do niewoli jeńców. Wśród nich byli młodzi podoficerowie niemieccy. Niektórzy z nich płakali. Spytaliśmy o powód dlaczego plączą. Wyjaśnili nam, ze boja się śmierci, słyszeli bowiem, ze Polacy rozstrzeliwują wziętych do niewoli.
22 września znalazłem się w Hrubieszowie. Tam oddziały wojska polskiego złożyły broń. Zostaliśmy zwolnieni z obowiązku służby wojskowej. Rozstałem się z mundurem i z kolegami z oddziału. Tak jak inni zdemobilizowani wróciłem do domu rodzinnego w Dzięciołach. Tak zakończyła się moja kampania wrześniowa w 1939r.

Łączność radiowa z oddziałami Armii Krajowej na Podlasiu.

W 1940r. byłem żołnierzem Armii Krajowej. Pełniłem funkcję dowódcy radiostacji w obwodzie Proso, 22 pułku piechoty. W październiku 1941r. otrzymałem polecenie zorganizowania i przeszkolenia obsługi radiostacji na terenie trzech powiatów: Sokołowa Podlaskiego, Siedlec i Węgrowa. Spodziewanym terminem otrzymania radiostacji ze zrzutów angielskich była wiosna 1942r. Na swoim terenie wyszukałem w pobliskich wsiach trzech żołnierzy rezerwy z oddziałów łączności znających alfabet Morse’a . Byli to panowie Golatowski pseudonim (ps) Gawron, Roszuk , ps Kruk i Skupiecki, ps Sten.
Przeszkolenie przeprowadziłem na miejscu przy użyciu brzęczyka zasilanego płaska baterią. Na terenie Siedlec nie znalazłem nikogo, w powiecie Węgrów znalazłem łącznościowca z Grębkowa, którego nazwiska ani pseudonimu nie pamiętam. Wiem, że został wywieziony w 1945r. na Syberię i nie powrócił. Nawiązywanie łączności przy pomocy radiostacji na terenie opanowanym przez Niemców, posiadających urządzenia do wykrywania pracujących radiostacji, było bardzo niebezpieczne. Takiego zagrożenia z czasem doświadczyłem sam osobiście.
Już od chwili włączenia radiostacji, nadawane sygnały mogły być odebrane przez nieprzyjaciela z precyzyjnym określeniem kierunku pracy i odległości. Z tych względów czas trwania nadawania powinien być jak najkrótszy, a szybkość nadawania maksymalnie wysoka. Wtedy szansa rozszyfrowania położenia radiostacji przez wroga odpowiednio malała. Bardzo ważną role miał też wybór miejsca dla pracującej radiostacji. Najbezpieczniej było wykorzystać samodzielne gospodarstwa na skraju lasu, gajówki lub leśniczówki umożliwiające wycofanie się obsługi z ubezpieczeniem składającym się z kilku żołnierzy z bronią. Wybór miejsca do „gry” jak nazywaliśmy korzystanie z radiostacji i nawiązywanie łączności oraz ubezpieczanie jej pracy należało do dowództwa obwodu, jak tez przewożenie sprzętu na inny teren.
Nadawane telegramy do Londynu pochodziły z terenu Obwodu i były zaszyfrowane szyfrem liczbowym w grupach 5 cyfrowych w taki sposób, że treść dla nadającego nie była nieznana. Łączność była jednostronna i ograniczała się do kwitowania odebranego telegramu. Każda zmiana miejsca „grania” odbywała się zawsze nocą.
W kwietniu 1942r. otrzymałem radiostacje bez żadnej instrukcji obsługi. Myślę, że instrukcja zaginęła przy odbiorze. Niezbędne jednak wskazówki do otrzymania łączności, sygnały wywoławcze zmieniane co kilka dni, długości fal i numery kwarców były przy aparacie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że Niemcy przechwytywali nadawane zaszyfrowane depesze, co wywoływało wzmożona czujność z ich strony.
Wczesnym rankiem 25 kwietnia 1943r. a była to pierwsza niedziela po Wielkanocy, przy pięknej słonecznej pogodzie pojechałem rowerem na wskazane miejsce „grania”. Było to gospodarstwo na kolonii Dzierzby, składające się z nowo wybudowanego domu , jeszcze nie wykończonego oraz budynku gospodarczego. Dom położony był na skraju lasu , załamującego się pod kątem prostym w kierunku zachodnim przy zabudowaniach. Na miejscu zastałem aparaturę i oddział składający się z 12 żołnierzy z bronią i telegrafistę Stena. Dowódcę oddziału i żołnierzy poinformowałem o zachowaniu czujności i obowiązku obserwacji terenu. Przygotowałem aparat rozwijając antenę wewnątrz budynku, a następnie umocowałem prądnice. Rozpocząłem poszukiwanie stacji z którą miałem pracować na ustalonych na dzień 25 kwietnia długościach fal i obowiązujących sygnałach wywoławczych. Odbiorca czekał na mój sygnał. Miałem kilka telegramów do nadania, których treść zaszyfrowana w kolumny 5 cyfrowe mieściła się na kilku blankietach. Nadawałem bardzo szybko utrzymując maksymalne tempo. Odbiorca kwitował mi każdy telegram osobno znakiem OK. Około godziny dwunastej w południe praca została zakończona. Czekałem nie składając aparatury, gdyż mogły być podatkowe telegramy do nadania. Żołnierze ubezpieczenia siedzieli pod ściana budynku gospodarczego, wygrzewając się w wiosennym słońcu. Widoczność od strony południowej była zasłonięta domem mieszkalnym. Sam czuwałem przy aparacie. O godzinie piętnastej wbiegła gospodyni tego domu krzycząc, że zbliżają się Niemcy. Ażeby określić niebezpieczeństwo wyjrzałem przez okno i zobaczyłem w odległości około 150 m tyralierę Niemców idącą od krawędzi lasu. Wydałem polecenie żołnierzom wycofania się demontując jednocześnie radiostację. Prądnicę oddałem Stenowi, który drogą polną, zasłonięty przez budynki, wyjechał na rowerze nie zauważony do szosy w kierunku na Łazów. Zabierając aparat i dokumentację, by nie zostawić żadnego śladu, wybiegłem z domu w kierunku młodego lasku odległego o około 120 metrów od budynku, gdzie już zajął pozycje oddział ubezpieczający. Starałem się biec pod osłona budynku dla prawego skrzydła tyraliery Niemców. Bardzo szybko przebiegłem ponad 100 metrów po zbyt miękkiej glebie. zwalniając z tego powodu poważnie szybkość ostatnich kilkudziesięciu metrów. Początkowo pojedyncze strzały, szybko się wzmagały się, a świst kul i tumany kurzu od ich uderzeń w piasek stawały się bardzo intensywne. Biegnąc zakolami, bardzo już zmęczony od ciężaru radiostacji, osiągnąłem skraj lasu. Od tego momentu rozpoczęła się bitwa, która trwała do wieczora. Niemcy trzykrotnie wycofywali się , paląc dom mieszkalny z którego nadawaliśmy telegramy. O zmroku, w obawie przed okrążeniem przez Niemców, którzy w tym czasie ściągnęli posiłki z Sokołowa, wycofaliśmy się rowami łąkowymi do puszczy odległej o około 15 km. Meldunek do dowództwa obwodu AK przesłałem po tych zdarzeniach przez gońca 26 kwietnia 1943r.

Opłatek

Był styczeń 1942r., czwarty rok okupacji niemieckiej. Czwarty rok terroru, bezprawia i dni bez spokojnego jutra. W Sokołowie podlaskim rozstrzeliwano zakładników kilka razy w tygodniu. Byli ludzie aresztowani na skutek donosów, złapani przez krążące patrole żandarmerii między Treblinką a Sokołowem. Tak zginął nasz łącznik Wacław Pieńkowski, jadący rowerem z meldunkiem do Sokołowa. Znaleźliśmy jego ciało, po czterech dniach w lesie obok szosy. Miał 16 ran kłótych bagnetem, bardzo cierpiał, a mimo to nikogo z organizacji nie wydał. Na słupach ogłoszeń i ścianach budynków przy rynku w miasteczku Sterdyń ( powiat Sokołów) wisiały plakaty i zarządzenia lokalne przekazujące nakzay mówioce o tym co wolno polakowi a czego nie wolno. Poandto zawierały informacje o zwycięstwach Wermachtu „Deutschland siegt auf allen euroaischen Fronten”. Zarządzenia te m.in. nakazywały kłanianie się niemieckim oficerom, o czym przypomniano mi brutalnie, gdy kiedyś mijałem dwóch stojących na chodniku oficerów, siarczystym uderzeniem w twarz, aż spadla mi czapka. Ze wschodniego frontu docierały wiadomości, ze Stalingrad się broni.
Tego stycznia 1942r. chór kościelny w Sterdyni organizował opłatek czyli spotkanie zaproszonych osób na którym składając sobie życzenia noworoczne dzielono się opłatkiem. Spotkanie odbywało się bardzo dyskretnie w mieszkaniu organisty, w budynku gdzie mieszkał też ksiądz tuz obok kościoła. Uczestniczyć mieli młodzi z Armii Krajowej, w tym dwa małżeństwa. Zebraliśmy się około godz. 17:00. zasiadając przy stole zastawionym zakąskami i ciastami upieczonymi przez nasze panie. Był też z nami harmonista Józef Steć, którego pamięta zapewne starsza generacja, gdyż z zespołem dawał koncerty w Polskim Radio. Czekając na spóźnionych, prowadziliśmy luźne rozmowy. Okna tego pomieszczenia wychodziły na ogrody i były niewidoczne od strony ulicy.
Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzały karabinowe na rynku i brzęk rozbijanych szyb. Dowiedzieliśmy się kto zakłóca spokój. Okazało się, ze sa to dwaj żołnierze niemieccy z pobliskiego posterunku, prawdopodobnie pijani. Ponieważ nic nam nie zagrażało usiedliśmy wokół stołu. Dalej jednak słychać było strzały i brzęk tłuczonych szyb. Niespodziewanie jeden z tych żołnierzy, Litwin (z ze zgrupowania Szaulisów, organizacji współpracującej z Niemcami ) wdarł się do naszego pokoju z wielka awanturą i usiłował, mówiąc po polsku, dociec co to za zebranie. Nasze tłumaczenia i argumenty nie pomagały. Jego złość narastała. Wszedł ksiądz. Jego wejście jeszcze bardziej rozwścieczyło żołnierza, który z całą siła uderzył księdza w twarz, chwytając zaraz potem za karabin. Sytuacja momentalnie stała się bardzo groźna. Błyskawicznie chwyciłem za karabin tego żołnierza i szarpnąłem nim obracając co umożliwiło mi wyrwanie karabinu z jego rąk. Litwin upadł. Z karabinem w rękach wybiegłem poza budynek i zacząłem zastanawiając się co robić dalej. W domu, w którym mieszkałem był posterunek policji i mieszkał też komendant posterunku Styperek, więziony po wojnie za współpracą z Niemcami.
Oddając mu karabin skłamałem, ze znalazłem go na rynku, gdzie pewnie zgubili go pijani żołnierze. Niespokojny, podbiegłem do mieszkania organisty, gdzie czekała na minie żona Jadwiga. Pogoda była tego dnia mroźna, z silnym wiatrem i gołoledzią.
Wbiegając na plac przy organistówce zobaczyłem drugiego żołnierza, znajdującego się wtedy w odległości około 40 m, z karabinem w ręku tak jakby na mnie czekał. Nie miałem możliwości odwrotu. Silny wiatr pchał mnie ślizgiem po lodzie w jego kierunku. Przysiadłem, aby w ten sposób zatrzymać się hamując rękami. W ten momencie Litwin oddał dwa strzały. Dwie kule przeleciały tuż nad moją głową i utkwiły w futrynie drzwi prowadzących do mieszkania księdza. Potem zobaczyłem w którym dokładnie miejscu trafiły w te drzwi. W organistówce zastałem poprzewracane krzesła i stół. Nikogo z zebranych tam ludzi już nie było.
Okazało się, ze rozbrojony przeze mnie żołnierz rozpędził wszystkich. Uciekali oknem do ogrodu. Żona przybiegła do domu w porwanej, świątecznej sukience. Komendant Styperek nie dał się zbyć moim kłamstwem i doszedł prawdy. Aby zażegnać awanturę na drugi dzień daliśmy pieniądze na załatwienie sprawy z komendantem zgrupowania Szaulisów. W taki sposób zakończył się opłatek akowski w Sterdyni.
powrót na stronę główną