Strona Stowarzyszenia Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich

Ułan Wołyński nr 44 Rok 2012



W uzgodnieniu z Karolą Skowrońską, poprzez „Komunikat” Fundacji na Rzecz Tradycji Jazdy Polskiej,
Zarząd Polskiego Klubu Kawaleryjskiego, Redakcję „Szabli i Konia”, Redakcję „Ułana Wołyńskiego”
apeluję
do Stowarzyszeń i Kół Kawaleryjskich,
aby oprócz pielęgnowania historii i tradycji kawaleryjskich zajęły się
wyszukiwaniem starych, zapomnianych piosenek ułańskich.

Tadeusz Bączkowski
rtm 19 Pułku Ułanów Wołyńskich
promocja 1936r.



W odpowiedzi na apel pana rotmistrza Tadeusza Bączkowskiego przypominamy słowa starej ułańskiej piosenki. Autora słów i melodii nie udało się dotąd ustalić


UŁAŃSKIE CZAKO


        Ułańskie czako lśni,
        Śmieją się oczy dziew,
        Nadejdą kiedyś dni,
        W tętnicach zagra krew.

        Rozkaz na koń, na koń, na koń,
        Ułańska trąbka gra tratatata,
        Daj usta, ściśnij dłoń,
        Na koń, na koń, na koń.

        Od Wilna jadą aż,
        Spod kopyt lecą skry,
        Ach mamo ułani,
        Daj wyjrzeć poza drzwi.
        Rozkaz na koń, na koń, na koń,

        Ułańska trąbka gra tratatata,
        Daj usta, ściśnij dłoń,
        Na koń, na koń, na koń.
        U mojej dziewczyny,

        Są oczy niebieskie,
        Nie oddałbym ja jej,
        Za berło królewskie.
        Rozkaz na koń, na koń, na koń,

        Ułańska trąbka gra tratatata,
        Daj usta, ściśnij dłoń,
        Na koń, na koń, na koń.
       


Spis treści
1. Ułan Wensak – Eugeniusz Wensak rtm.Tadeusz Bączkowski strona 3
2. RELACJA DOWÓDCY OŚRODKA ZAPASOWEGO WOŁYŃSKIEJ BRYGADY KAWALERII I ZGRUPOWANIA KAWALERII W KAMPANII WRZEŚNIOWEJ
Bitwa pod Kamionką Strumiłową
Ppłk Kazimierz Halicki strona 11
3. OSADA SZWOLEŻERÓWKA
powiat Uściług nad Bugiem
województwo wołyńskie
Zofia Brochwicz –Lewińska strona 17
4. Symboliczna mogiła majora Zenona Sierżyckiego Redakcja strona 27
5. Święto Patrona w Zespole Szkół Nr 70 w Warszawie – Radości 10 listopada 2011 Hanna Irena Różycka strona 28
6. KOMARÓW 2011 Julita Prabucka strona 31

Ułan Wołyński nr 44. Rok 2012
1. Ułan Wensak – Eugeniusz Wensak
rtm.Tadeusz Bączkowski


        Gdy Eugeniusz Wensak doszedł do pełnoletniości i osiągnął wiek poborowy (w tym czasie w Polsce służba wojskowa była obowiązkowa) to stanął przed komisją kwalifikacyjną. Ta, po zakończeniu wszelkich formalności, łącznie z pozytywnym badaniem zdrowotnym uznała Go jako zdolnego do odbycia jednorocznej, obowiązkowej służby wojskowej. Został skierowany do 19 Pułku Ułanów Wołyńskich.Z odpowiednimi dokumentami młody Eugeniusz Wensak zgłosił się do adiutanta 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu nad Horyniem. Był rok 1936.
       Ja spotkałem Eugeniusza, gdy objąłem dowództwo 1 plutonu w 1 szwadronie 19 Pułku Ułanów Wołyńskich im. Edmunda Różyckiego. Dostał On przydział do 1 szwadronu i do 1-go (mego) plutonu. Mój zastępca plut.Tomasik, który wcześniej Go poznał, wyznaczył Go na mego „luzaka”.Luzak to bardzo ważna funkcja, powierzana zwykle najbardziej sprytnemu i inteligentnemu ułanowi z plutonu. Do jego obowiązku należało czyszczenie, karmienie i pojenie mego służbowego konia i przygotowanie rządu (siodła i uprzęży - ogłowia), siodłanie i wyprowadzanie ze stajni na zbiórki osiodłanego konia, trzymanie mego konia ile razy ja z niego zsiadałem.
        Od tego czasu jak mój zastępca wyznaczył Go do opiekowania się moim koniem powiększała się moja znajomość i kontakt z Eugeniuszem. Po odsłużeniu przepisanych prawem miesięcy Eugeniusz zdecydował się kontynuować swoją karierę w wojsku. Ta wiadomość ucieszyła mnie. Poznałem Go na tyle, że sądziłem, że kieruje nim wrodzona inteligencja i Patriotyzm. On wiedział, że kraj nasz otoczony wrogimi sąsiadami potrzebuje takich żołnierzy jak On. Został automatycznie zakwalifikowany jako nad terminowy i wyznaczony do szwadronu szkolnego. Odszedł z plutonu w roku 1937 i wrócił do plutonu w 1938r.
        W 1938 roku mój pluton został zmieniony z konnego na pluton rowerzystów - w lecie - a pluton narciarzy - w zimie. Do obowiązków Eugeniusza doszło opiekowanie się rowerem i nartami. Do takich prac porządkowych ułani mieli przeznaczoną odpowiednią ilość czasu, a tym, którzy mieli więcej obowiązków, mój zastępca znajdował dodatkową pomoc. Trzyletni okres korzystania z pomocy Eugeniusza oceniam jako zadowalający dla obu stron. Początkowa zależność służbowa zmieniała się w przyjaźń.
        Nadszedł 1 –szy września 1939r.
        Niesprowokowany atak niemiecki na Polskę. Zmobilizowany Pułk na granicy niemieckiej w rejonie Mokra – Miedźno. Około 10.IX. na rozkaz Dowódcy Pułku płk Pętkowskiego opuszczam Pułk dojeżdżam z moim plutonem rowerzystów do Warszawy - Saska Kępa, mjr Sienkiewicz, Mińsk Mazowiecki. Przesiadamy się na konie.
        W koszarach 7 Pułku Ułanów znalazło się dość koni i rzędów tak, że mój pluton przesiadł się z rowerów na konie i stał się konnym plutonem 19 PU. Z resztek zebranych mjr Sienkiewicz przy pomocy podoficerów sformułował szwadron konny.
        Tu spotkałem ppor. rez. Zygmunta Godynia, który tak jak inż. Leon Ossowski dołączył do mego plutonu. Zawarta znajomość zmieniła się w stałą przyjaźń na emigracji do jego śmierci. Po ±2/3 dniach opuściliśmy Mińsk Mazowiecki w kierunku wschodnim. Dołączył do nas szwadron 22 PU pod dowództwem rotmistrza. 17 września 1939r. dotarliśmy do okolic Zamościa.
        17.IX.1939r. bolszewicki atak na Polskę i rozkaz Naczelnego Wodza. Tu nie mając żadnych środków łączności, dotarła do nas wiadomość że bolszewicy przekroczyli naszą granicę, także dotarł do nas rozkaz Naczelnego Wodza Marszałka Rydza Śmigłego, który podaje w dosłownym brzmieniu: Nakazuję wszystkim żołnierzom przedzieranie się małymi oddziałami lub pojedynczo do Rumunii lub na Węgry, a stamtąd do Francji i gdzie będzie odtworzona Armia Polska. Rozkaz ten i wiadomość o bolszewikach mjr Sienkiewicz ogłosił na zbiórce i dodał, że jeżeli ktoś chce wrócić do rodziny, nie iść na emigrację, to takich z tego rozkazu zwolni.
        Rotmistrz - dowódca szwadronu, który do nas dołączył powiedział, że z szwadronem pójdzie na pomoc walczącej Warszawie. Eugeniusz nie skorzystał z możliwości powrotu do rodziny. Decyduje się na Internowanie i Emigrację. Na drugi dzień konno cały szwadron rozpoczął marsz na południe. Nie mieliśmy żadnych map, ogólnie wiedzieliśmy, że idąc od Zamościa prosto na południe, dojdziemy w górach do punktu, gdzie zbiegają się trzy granice, Słowacka, Węgierska i Polska. Po zakończeniu działań, obce strony cofnęły się o ileś kilometrów – Niemcy na zachód a bolszewicy na wschód; w ten sposób powstała tzw. wolna strefa oczywiście kontrolowana przez obie strony. Postanowiliśmy poruszać się w nocy, z jednego zgrupowania leśnego do następnego, często na piechotę, polegając na przewodnikach. Tych zdobywaliśmy z gajowych, pracowników leśnych lub w polu. Nigdy nie zachodziliśmy do żadnej wioski. Najwyżej ze skrajnej odosobnionej chaty starali się dowiedzieć o sytuacji w okolicy, przeszkodach terenowych, wrogich wojskach. Tak korzystając z ludzkiej, polskiej życzliwości przeszliśmy cały dzielący nas obszar.
        Z początkiem października znaleźliśmy się w górach. Tu trzeba było wybierać drogę dla koni ślizgających się na podkutych kopytach. Idąc w kierunku wschodnim i w kierunku grzbietu i granicy węgierskiej, aby jak najdalej odejść od ewentualnej granicy słowackiej doszliśmy do małej (8-10 domów) osady. Była zimna deszczowa noc, 10/11 październik, konie i my byliśmy wykończeni wielogodzinnym wspinaniem się w górę. Miejscowa ludność, jak się później okazało nie polska, zapewniała nas, że w pobliżu nie ma żadnych oddziałów niemieckich. Nie spodziewaliśmy się, że w tak odległym od frontu terenie mogły być walczące jednostki. Zaledwie daliśmy koniom trochę wody do picia, popuścili popręgi i jako tako uchronili się od deszczu w chatach, gdy na równe nogi poderwała nas salwa z karabinu maszynowego. Wyskoczyłem przed drzwi i w sekundzie zorientowałem się w sytuacji. Krzyknąłem do towarzyszy –tylnymi drzwiami - do lasu - czekać na mnie.
        Od razu domyśliłem się, że wroga nam ludność zamieszkująca te tereny - Bojki - sprowadziła telefonicznie mały oddział niemiecki, który rozlokował się na drodze wzdłuż domów, oświetlił małym reflektorem fronty chałup i nas ostrzelał. Dołączyłem do moich towarzyszy i o ile sił zaczęliśmy się piąć w górę do granicy. Nie wiem dlaczego nie robili tego wszyscy z pozostałych chałup. Dołączył do nas plutonowy Bamburski z sąsiedniej chałupy. Razem ze mną uratowali się: inż. Leon Ossowski, ppor Zygmunt Godyń, kpt Kudelski kpt art. F. Reis, sędzia sądu polowego, mój nieodstępny luzak już pewnie z tytułem po kursie - szkole podoficerskiej Geniu Wensak i plut. Bamburski – razem 8-miu. Następna salwa z karabinu trafiła tych, którzy tak jak ja wybiegli przed drzwi, później dowiedziałem się, że mjr Sienkiewicz był ranny i tak jak inni spędził 5 lat w niewoli. Spotkałem i przyjaźniłem się z nim na emigracji i on o tym 10/11 października przejściu granicznym nigdy nie rozmawiał.
        Po krótkim wspinaniu się w górę spotkaliśmy strażnika węgierskiego (żołnierza straży granicznej), który zaprowadził nas na Strażnicę – Rusk lub Rusko – nie pamiętam prawdziwej nazwy. Węgrzy przyjęli nas bardzo życzliwie przestrzegając ściśle konwencję genewską i naszą umowę. Wypłacili nam żołd - pamiętam, że z kilka penów. Po 2/3 dniach i załatwieniu formalności pożegnałem się z Geniem Wensakiem. Tu nastąpiła druga moja rozłąka z Eugeniuszem. Węgrzy odesłali Jego i Bamburskiego do obozu dla szeregowych a mnie do obozu dla oficerów. Nas, oficerów z inż. L. Ossowskim (wcześniej uzgodniliśmy to z mjr Sienkiewiczem) odesłano do obozu internowania w Domös - fonetycznie Demesz. Było tam sporo grup wcześniejszych przybyszów. Dowódcą był emerytowany płk węgierski i płk polski – nazwisk nie pamiętam.
       Byliśmy rozlokowani w pustych po urlopowiczach pensjonatach z pełnym utrzymaniem. W obozie głównym tematem rozmów była ucieczka do Francji. Pierwszy warunek do spełnienia był - dostać się do Budapesztu i polskiego konsulatu i konsula płk Adama Bogorii Zakrzewskiego. Trudność polegała na tym, że stacja kolejowa do Budapesztu była po drugiej stronie Dunaju, trzeba było przejść przez most, a na moście był wartownik. Był tam też obóz polski, a w nim mój dowódca plutonu z Różan n/Narwią kpt. Rozborski. Postanowiłem tam się przenieść. Strażnik przeprowadził mnie przez most. Dowódca Węgier zapytał mnie dlaczego się przenoszę, czy było mi źle, jednak uwzględnił, że chcę być z moim przyjacielem kpt Rozborskim.
        Próba ucieczki nie udała się i bardzo dobrze. W obozie życie płynęło normalnym torem. Nie można było wciąż rozpaczać nad tragedią jak nas spotkała. Wieczory spędzaliśmy w zaprzyjaźnionym barze dyskutując i popijając wino. Raz rozmawialiśmy o tradycjach ułańskich. Rozmawialiśmy o 8 Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego, gdzie było wielu oficerów służących podczas okupacji i w 1 Pułku Ułanów - Ulanen Regiment, Ritter von Brudermann Nr.1 (Numerow Eins). Ktoś - może Leon Ossowski zanucił tą znaną nam przyśpiewkę i z tego wyszła wielka awantura. Mieliśmy wszyscy stawać do raportu polskiego komendanta obozu. Sprawa się przeciągnęła, a w grudniu zmontowaliśmy ucieczkę do Budapesztu do konsulatu (ucieczka łódką przez Dunaj). Jugosławia – (grudzień) 1939r. Dostaliśmy cywilne ubrania, pieniądze na podróż i przewodnika do granicy jugosłowiańskiej. Granicę przeszliśmy w pewnym miejscu na zielono do najbliższej stacji i kupiliśmy bilet do Zagrzebia. Tam spotkał nas kontakt i odwiózł do Splitu. Tu musieliśmy poczekać pewien czas na statek do Marsylii. W Splicie była piękna, letnia pogoda. Ciepło, słońce, szmaragdowy Adriatyk. Mieliśmy wolność poruszania się po mieście z zastrzeżeniem - nie afiszować się specjalnie grupami. Jugosłowianie byli nam przychylni, ale wszędzie byli niemieccy szpiedzy wyszukujący „podróżników Sikorskiego” jak nas nazywano – krótki pobyt w Splicie mile wspominam. W grudniu ± 20/24 przypłynęliśmy do Marsylii. Krótki pobyt w Camp de Carpiagne. Jeszcze w grudniu dojechaliśmy do Paryża, koszar Bessire gdzie odbyła się weryfikacja.
        Tu spotkała mnie wielka przyjemność - z internowania na Węgrzech przybył mój ex luzak Geniu Wensak. Od tego czasu On zawsze był blisko mnie i został moim dozgonnym przyjacielem. Rozstawaliśmy się nieraz na lata, ale znowu spotykali. Mógłbym o Nim napisać osobną książkę. Nowością w odrodzonej Armii Polskiej (zapowiedzianej rozkazem Naczelnego Wodza) były Oddziały Rozpoznawcze przy Dywizjach Piechoty obsadzane przez Kawalerzystów. Obie Dywizje i Oddziały Rozpoznawcze (Dyw. i ORP) miały etaty personalne wypełniane (przynajmniej na papierze). Ja i moja grupa dostała przydział do 3Dyw. Piechoty i do ORP 3 Dyw. Piechoty z miejscem postoju w Sables D’or nad kanałem La Manche. Zakwaterowanie i wyżywienie w lokalnych pensjonatach.
        Nie pamiętam jak długo przebywaliśmy na Sables D’or - na dalszą reorganizację zostaliśmy skierowani do północnej Francji i Bretanii do 3 miejscowości La Croix, Ploërmel i Talbot. Oddział Rozpoznawczy 3 Dyw. (ORP 3 Dyw.) kontynuował swą organizację. Składał się z szwadronu konnego (przyszło 6 koni z Coetquidan), szwadronu zmotoryzowanego (carriery) , szwadronu karabinów maszynowych i oddziału gospodarczego, w którym mieścił się poczet dowódcy.
        Skład osobowy (jak pamiętam):
        Dowódca mjr Łączyński Włodzimierz
        1 szwadron konny rtm Skupiński
        2 szwadron km. rtm Minkowski
        3 szwadron zmotoryzowany rtm Strzałkowski
        Pluton gospodarczy i poczet dowódcy ppor. rez. - nazwisk nie pamiętam. Stan ilościowy stale się zmieniał.
        W ORP znalazł się niemal cały ośrodek zapasowy Brygady Podolskiej z oficerami 9 PU. To oni nakłonili rtm Kornbergera, aby postarał się uzyskać zgodę gen. W. Sikorskiego, aby ORP 3 Dyw. otrzymał oficjalnie nazwę ORP 9-tego Pułku Ułanów Małopolskich i prawo nałożenia kolorów 9 PUMP. Rtm Kornberger zgodę tą od Naczelnego Wodza gen. Sikorskiego uzyskał i tak we wszystkich publikacjach z taka nazwą ORP występował. Na emigracji po demobilizacji koło nasze przez cały czas swego istnienia utrzymywało znaną tradycję kawaleryjską. Urządzało regularnie przypadające Święto Pułkowe, czcząc Święta innych Pułków.
        Z oficerów 9 PU wymienię rtm. Hugo Kornbergera, Tadeusza Wojnarowskiego, por.Garapicha, Władysława Piotrowskiego (z Podhajec) i Stanisława Rucińskiego, obaj moi starsi koledzy z Grudziądza, ppor. Michał Zając – promocja 39 żyje w Australii, gdy piszę te słowa - lipiec 2011. Tu spotkałem Jurka Maramarosa, mego szkolnego kolegę, Tadzia Wrońskiego i Jurka Nawrockiego, Tadzia Kasprzyckiego z 14 PU.
        Przed naszym drugim rozstaniem, Eugeniuszowi przypomniałem o rozkazie Naczelnego Wodza (dążyć do Francji). To też była „wielka radość w niebie” gdy Eugeniusz, pamiętając o moim przypomnieniu – dążeniu do Francji, uciekł z internowania i po pokonaniu różnych trudności dotarł do Francji, a po weryfikacji w Paryżu dostał przydział do Oddziału Rozpoznawczego 3 Dywizji - już wtedy im. 9 Pułku Ułanów Małopolskich i wrócił do mego plutonu. Znowu nasze drogi się zeszły i razem ze mną w 1940 roku w czerwcu ewakuował się do Wielkiej Brytanii. Nasze drogi rozeszły się, gdy ja w 1941 roku zostałem z ORP 9 PU przeniesiony i na 2 lata wyjechałem do Zachodniej Afryki, ale cały czas byłem w kontakcie z kolegami ORP a w 1943 roku, gdy wróciłem z Afryki nawiązałem z Nim kontakt w Galashiels. v Nasze drogi często się łączyły i rozchodziły, zawsze byłem w kontakcie z Pułkiem ORP im. 9 PU pomimo odległości i wiedziałem co się z Eugeniuszem dzieje. Pełnił swoja służbę w 9 PUM i nie został powołany do walki w pierwszej linii, ale jest znane powiedzenie w wojsku, że za każdym żołnierzem na pierwszej linii stoi sześciu żołnierzy, bez których żołnierz na froncie nie mógłby spełniać swojej roli.
        W czasie służby ożenił się, założył farmę, urodziły się dzieci (dwóch synów i córka), mieszkał w Esher, przeszedł do pracy w Anglii prowadząc farmę truskawkową.
        W okresie po wojnie 1944/45 nastąpiły duże zmiany w życiu politycznym Europy, które dotknęły nas Polaków w Wielkiej Brytanii. Po uznaniu Rządu Polskiego z wolno wybranym Prezydentem rząd Wielkiej Brytanii cofnął uznanie dla Rządu Polskiego w Wielkiej Brytanii, a dla byłych żołnierzy stworzył PKPR (Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia – Polish Resettlement Corps) Polski Korpus do przysposobienia do życia cywilnego. Stworzył kursy zawodowe, które do takiego życia przygotowywały. Stworzył też 3 możliwości:
        1- osiedlenia się w Wielkiej Brytanii,
       2 – powrotu do Polski,
       3-emigracji za granicę.
        Wiem, że Eugeniusz pracował w PKPR, a potem osiedlił się w hrabstwie Surrey koło Esher, był kierownikiem farmy owocowej. Przyjeżdżałem do Niego na truskawki. A gdy ja osiedliłem się w East Molesey, koło Hampton Court często spotykaliśmy się. On pomógł mi urządzić ogród, zasiać trawę i krzewy, na froncie i z tyłu nowej posiadłości.
        Nasz Oddział ORP – 9 PU zmienił nazwę na Koło 9 Pułku Ułanów i wszyscy stali się automatycznie członkami Koła. Eugeniusz, jego żona Szkotka i troje dzieci też.
        Nowe koło przejęło tradycję dawnego Pułku, utrzymało co roczne spotkania na Święto Pułkowe i okresowe spotkania towarzyskie. Eugeniusz pełnił funkcję pomocnika skarbnika. Za Jego długoletnią służbę, tak w wojsku jak i w PKPR i w Kole został odznaczony srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi (Cross of Valour).
        Eugeniusz był nie tylko moim prawdziwym przyjacielem, był również lubiany tak przez kolegów, jak i podwładnych oraz oficerów w wojsku i towarzyszy w późniejszym Kole Pułkowym. Eugeniusz był dobrym człowiekiem, dobrym Polakiem i prawdziwym, z potrzeby serca, Patriotą. Z własnej woli wybrał wojsko jako karierę, a wiedział do czego to zobowiązuje.
        Dzieci Eugeniusza mogą być dumne, że miały takiego Ojca i taka Szkocką Matkę, która dla Eugeniusza, z dala od własnej rodziny i kraju ojczystego, była wielka podporą i pomocą.

Ułan Wołyński nr 44. Rok 2012
RELACJA DOWÓDCY OŚRODKA ZAPASOWEGO WOŁYŃSKIEJ BRYGADY KAWALERII I ZGRUPOWANIA KAWALERII W KAMPANII WRZEŚNIOWEJ Bitwa pod Kamionką Strumiłową
Ppłk Kazimierz Halicki


        Prezentujemy kolejną część relacji ppłk. Kazimierza Halickiego opublikowaną w 1961 roku w Londynie w III tomie „Przeglądu Zrzeszenia Kół Pułkowych Kawalerii”. Zachowujemy oryginalną pisownię i zastosowane przez autora skróty typowe dla języka raportów wojskowych z tamtego okresu.

Bitwa pod Kamionką Strumiłową

        Około godz. 7-ej usłyszałem w kierunku Kamionki Strumiłowej początkowe strzały ckm., po tym artylerię. Sadząc z odgłosów walka toczyła się gdzieś w rejonie mostu na szosie.
        Stanąłem przed dylematem: czy wykorzystać szczęśliwą okoliczność i korzystając z zaabsorbowania nieprzyjaciela walką przemknąć się gdzieś lasami pomiędzy Kamionką Strumiłową a Żółkwią, czy tez posłuchać głosu obowiązku - iść na strzały i pomóc bijącemu się koledze.
        Stoczyłem walkę wewnętrzną, zwyciężył obowiązek. Przesunąłem się w rejon leśniczówki Grobelki na zachodnim skraju lasu przy drodze Turki – Kamionka Strumiłowa, skąd wysłałem I dyon konny pod dowóctwem mjr.Walczyńskiego z rozkazem:
        1) Rozpoznać kto i gdzie się bije.
        2) 2) Wesprzeć nasze oddziały, zależnie od sytuacji przez uderzenie, bądź na wprost na m. Kamionka Strumiłowa, bądź pomiędzy Kamionką Stumilową a m.Ruda Sielecka.
        3) Reszta zgrupowania w lesie na północ od leśniczówki Grobelki- ubezpieczona, gotowa do wsparcia natarcia mjr.Walczynskiego.
        4) Moje m.p. leśniczówka przy m.Grobelki.
        5) Poza tem wysłałem dwa patrole oficerskie:
                  a) w kierunku na Rudę Sielcką,
           b) w rejon stacji Sielec-Bienków na szosę Chłojów-Kamionka Strumiłowa z zadaniem: nawiązania łączności z dowódcą naszych walczących oddziałów, zameldowania mu sytuacji naszego zgrupowania, poproszenia go o jego sytuacje i ewentualne życzenia.
       Pierwszy dyon konny i patrole ruszyły około godz.7.45. Około godziny 11-ej otrzymałem od jednego z patroli meldunek, że grupa płk.Hanki-Kuleszy bije się o most na szosie Hołujów- Kamionka Strumiowa, lecz że dowódca patrolu płk.Hanki –Kuleszy jeszcze nie odnalazł.
       Nakazałem dyonowi pieszemu wspartemu jednym szwadronem ckm. z dyonu ckm zgrupowania z podstawy wyjściowej wzgórze 219 natrzeć przez most kolejowy na południowy skraj m. Kamionka Strumiłowa. Natarcie ruszyło około godz. 12-ej.
       Ponieważ do godz.12-ej nie otrzymałem żadnych więcej meldunków ani od mjr.Walczyńskiego ani od patroli, sądząc z odgłosów tempo bitwy rosło, pojechałem sam a dwoma oficerami ordynansowymi naprzód celem osobistego rozpoznania.
       Mjr.Walczyńskiego nie mogłem odszukać, gdyż w chwili mego pobytu był on w którymś ze szwadronów. Sytuacja była następująca:
       Mjr. Walczyński ruszył z dyonem od leśniczówki Grobelki zachodnim skrajem lasu. Po przejściu toru kolejowego wysłał 3/I dyonu konnego, pod dowództwem rtm. Wdziekońskiego celem rozpoznania i zajęcia Kamionki Strumiłowej.
       Po dojściu do m. Zoryty ( Rzeźniki) nawiązał łączność z ubezpieczeniem południowego skrzydła grupy płk.Hanki-Kuleszy, od dowódcy którego dowiedziałem się, że grupa walczy o most przez Bug w rejonie Ruda Sielecka. Mjr. Walczyński postanowił wesprzeć natarcie natychmiastowym uderzeniem przez Łany Niemieckie na Łany Polskie – obydwoma szwadronami, które ma w tej chwili do dyspozycji. Około godz.11-ej dyon zajmuje Łany Niemieckie i rozpoczyna natarcie na Łany Polskie.
       W międzyczasie 3/I dyonu k. powrócił do dyonu po stwierdzeniu, że Kamionka Strumiłowa jest zajęta przez nieprzyjaciela i otrzymał rozkaz przedłużenia wysiłku dyonu przez natarcie wzdłuż drogi z Jasienia Ruską na Bełzkie Przedmieście. Oddziały niemieckie w m.Łany Polskie zaskoczone są szybkim przeprawieniem się przez Bug dwóch plutonów 1/I pod dowództwem por.Łubieńskiego i ppor. Barskiego. Wznieca to w szeregach niemieckich duże zamieszanie i po krótkiej walce nieprzyjaciel wycofuje się w popłochu z m. Łany Polskie, zostawiając w rękach ułanów jeńców i sprzęt.
       Rtm. Wdziekoński jednym plutonem i drużyna ckm. pod ogniem broni maszynowej przeprawia się przez Bug i wdziera się do Bełzkie Przedmieście. Około godz.13.30 rusza w kierunku Obudów i Botiatycze przeciwuderzenie czołgów nieprzyjacielskich, które na odcinku Łany Polskie i Bełzkie
       Przedmieście dochodzi do Bugu, odcinając w ten sposób oddziały nasze, które się przeprawiły od reszty dyonu. W tej sytuacji mjr.Walczyński organizuje własne przeciwnatarcie. Tu odznacza się ppor. Nadratowski, adiutant dyonu, który konno przez teren zajęty przez czołgi przewozi na czas rozkazy. Przeciwnatarcie własne wychodzi około godz.15. Czołgi niemieckie wycofują się .Łany Polskie i Bezokie Przedmieście są definitywnie zajęte przez dyon. W tym czasie dyon pieszy zajmuje południowy skraj m. Kamionka Srumiłowa. Opór nieprzyjacielski na moście pod Ruda Siedlecka słabnie i około godz.16-ej nieprzyjaciel rozpoczyna ogólny odwrót. Oddziały płk.Hanki – Kuleszy przekraczają most przez Bug. Szwadron 3/I dyonu pod dowództwem rtm.Wdziekońskiego ściga nieprzyjaciela na Botiatycze.
       W wyniku walki wziętych było 84 jeńców z 7-ej kompanii pionierów niemieckiej 4-ej dywizji lekkiej i dużo sprzętu. Straty własne były nieznaczne:
       1ułan zabity i kilkunastu rannych, w tym jeden podchorąży ciężko. Działania zgrupowania w składzie Grupy płk.Hanki-Kuleszy
       Około godz.17-ej spotkałem się z płk.Hanką-Kuleszą, w którego brygadzie w swoim czasie dowodziłem pułkiem. Płk.Hanka-Kulesza podziękował mi za pomoc i po krótkiej rozmowie o naszych siłach i zamiarach na przyszłość, zaproponował mi połączenie naszych oddziałów, wysuwając obopólne korzyści płynące z tego. On bowiem nie ma kawalerii i lotnictwa, a ja żadnej broni ppanc. i artylerii, którą on znowu posiada. Po krótkim wahaniu zgodziłem się i oddałem pod jego dowództwo. W chwili podporządkowania się mego grupa płk.Hanki-Kuleszy składała się: z dwóch pułków piechoty( sformowanych z ośrodków zapasowych), zmotoryzowanego baonu saperów płk.Gorczyńskiego, oraz dyonu artylerii polowej; pozatem wchodziły do niej jakieś luźne drobne oddziałki i oddziały o problematycznej wartości bojowej.
       Od płk.Hanki-Kuleszy otrzymałem rozkaz przesunięcia mego zgrupowania do m. Kamionka Strumiłowa, gdzie będziemy nocować i wysunięcia jednego szwadronu ckm. do m.Botiatycze jako ubezpieczenie postoju.
       Pozatem zarządzono odprawę na godz.21. Na odprawie płk.Hanka –Kulesza wydał następujący rozkaz:
       1) przed nami nieprzyjacielska 4 dywizja lekka zajmuje Żółkiew i Rawę Ruską.
       2) zamiarem płk.Hanki Kleszy jest przejść z grupą do rejonu lasów pomiędzy Mosty Wielkie i Bełz, skąd działać zależnie od okoliczności z ogólnym Zairem przejścia na Węgry.
       3) w tym celu grupa ruszy o świecie po osi Botiatycze- Mosty Wielkie- Bełz.
       4) W straży przedniej zgrupowanie kawalerii płk.Halickiego. Byłem zdziwiony kierunkiem marszu grupy i po odprawie zainterpelowałem płk.Hankę Kuleszę, który odpowiedział mi, że chce w ten sposób odskoczyć od bolszewików, by mieć tylko jednego wroga przed sobą i wtedy przebić się na Węgry.
       W dniu 22.IX. o godz.6-ej moje zgrupowanie jako straż przednia przekroczyło swym czołem skrzyżowanie toru kolejowego szosa Kamionka Strumiłowa- Botiatcze w następującym zgrupowaniu:
       1) oddział konny straży przedniej – dca mjr.Walczyński. Skład I dyon konny (bez jednego szwadronu) plus dwa szwadrony kolarzyplus pluton pionierów,
       2) odział główny straż y przedniej- dca mjr.Szapietowski; skład porządku marszu: szwadron łączności plus szwadron pionierów, plus dyon ckm. plus drugi dyon konny, plus baon strzelców granicznych, plus dyon pieszy( bez dwóch szwadronów kolarzy), plus tabor bojowy,
       3) kolumna boczna- dowódca rtm.Wdziekoński; skład 3/I dyonu konnego plus dr użyna ckm.: zadanie: posuwać się po osi Botiatcze- Zełdec-Bojaniec- Mosty Wielkie, ubezpieczając kolumnę od zachodu. M.Mosty Wielki dołączyć do oddziału głównego straży przedniej.
       4) moje m.p. przy oddziale przednim straży przedniej,
       5) rozpoznanie: jeden pluton 1/II dyon konny jako podjazd po osi marszu kolumny( rusza o godz.5-ej.),
       6) o.p.l. - bierna. W razie nalotów nieprzyjaciela rozczłonkować się w terenie nie przerywając marszu.
       7) pluton R.W.D. przeprowadzi rozpoznanie na Rawę Ruską i Żółkiew.
       O godz.9.30 podjazd natknął się w m. Mosty Wielkie na kompanię motocyklistów nieprzyjaciela i przy pomocy przybyłych dwóch szwadronów kolarzy wyrzucił ją z miasta , biorąc jeńca i kilka motocyklów. Nieprzyjaciel wycofał się na m. Rawa Ruska, zostawiając trzech zabitych. Nakazałem jednemu szwadronowi kolarzy plus pluton ckm. wysunąć się do dyjonu Wolica, gdzie stanąć jako straż boczna stojąca. Koniec służby po przejściu kolumny grupy, po czym dołączyć ma do zgrupowania.
       Zgrupowanie moje bez żadnych przeszkód ze strony nieprzyjaciela przekroczyło Mosty Wielkie. Po przejściu tej miejscowości otrzymałem rozkaz od płk.Hanki Kuleszy stanąć na postój ubezpieczony na płn. skraju lasu, Mosty Wielkie – Kuliczków przy drodze na Bełz. O godz.11-ej osiągnąłem nakazany rejon i stanąłem na postój ubezpieczony. Rozpoznanie lotnicze stwierdziło, że Rawa Ruska i Żółkiew są zajęte przez oddziały zmotoryzowane, na drogach do tych miejscowości i do nas żadnego ruchu. Do Kamionki Strumiłowej podchodzą oddziały zmotoryzowane od płdn. wschodu, na Sokal i Krystynopol. Przy tym rozpoznaniu dwa samoloty zostały tak mocno uszkodzone, że chociaż wróciły do m.p. zgrupowania, lecz w stanie nie nadającym się do dalszego użytku.
       O godz.22-ej otrzymałem z dtwa grupy rozkaz przejścia ze zgrupowaniem do m. Machnówek i m. Worochta (m.p. dowództwa Machnówek). Reszta grupy Cholewczany, gdzie i dowództo grupy. Nakazany rejon osiągnąłem o godz.2-ej dnia 23.IX. i stanąłem na postój ubezpieczony. Wobec stwierdzonych ruchów wojsk sowieckich na zachód w nasze pobliże, nastrój był nieco nerwowy. Zachodziła obawa, że możemy być ogarnięci po prostu przez kolumny wojsk motorowych sowieckich. Około południa dnia 23.IX. przyjechali do mnie dca baonu saperów zmotoryzowanych płk. Gorczyński w towarzystwie płk.dypl.Szwrcenberg-Czernego i powiedzieli mi, że jego zdaniem znajdujemy się w pułapce. Bezczynność, która okazuje dtwo grupy z każdą chwilą pogarsza nasza sytuację. Jego zdaniem i zdaniem płk.Szwarcenberg-Czernego znajdziemy się lada chwila w położeniu jeńców lub internowanych sowieckich. W tej sytuacji on (t.j. płk.Gorczyński) zdecydował się wypowiedzieć posłuszeństwo płk.Hance-Kuleszy i ponieważ nie wierzy już w przebicia się na Węgry, ruszyć gdzieś do Lubelszczyzny, gdzie ludność jest czysto polska, tam rozwiązać batalion i rozpuścić do domu swoich żołnierzy. Płk. Gorczyńśki namawiał mnie żebym zrobił to samo i uda się z nim.
       Odmówiłem, bo chociaż zgadzałem się tym, że bezczynność grupy sprowadzi na nas zagładę, nie mogłem zgodzić się żeby nie można było przedostać się za granicę. Po dłuższej rozmowie zaproponowałem płk.Gorczyńskiemu następujące rozwiązanie:
       Jeżeli nie otrzymam rozkazu z dowództwa grupy do godz.22-ej, będę uważał że dalsza bezczynność jest zguba dla mego zgrupowania i upoważnia mnie do wypowiedzenia posłuszeństwa. Zamelduje o tym płk. Hance Kuleszy i ruszę marszem nocnym do Puszczy Różanieckiej, skąd dalej pójdę w kierunku granicy Węgierskiej. Proponuję by płk.Gorczyński podążył za mną. Jednak on się na to nie zgodził i o godz. 14-ej ruszył na Bełz –Waręż. Pod wieczór dołączył do mnie szwadron z ośrodka zapasowego Poznańskiej Brygady Kawalerii – wcieliłem go jako szwadron czwarty do 1 dyonu konnego.
       Sytuacja była bardzo nie wyraźna. Z kierunków Tomaszowa i Zamościa w ciągu całego dnia 23.IX. słychać było ogień armatni. Moje patrole dochodzące do linii Łaszczów- Hunów nieprzyjaciela nie spotkały. Wojska sowieckie zajęły Sokal i Krystynopol. Deszcz i mgła nie pozwalają na rozpoznanie lotnicze. Według nie sprawdzonych wiadomości wojska sowieckie w marszu z Sokala na Bełz. Pierścień wojsk sowieckich od wschodu coraz to bardziej przybliża się i może nas w każdej chwili ogarnąć. Niemcy – nie wykazują żadnej aktywności. Ich lotnictwo nie lata już od dwóch dni. Samolot sowieckie latają dużo. Mam wrażenie, że w dowództwach niemieckich musi panować pewne zdezorientowanie. Można więc będzie ten moment wykorzystać i wykorzystując noce a w dzień lasy przekradać się na Węgry. Wobec tego zdecydowałem się jeżeli nie otrzymam do godz.22-ej rozkazu z dtwa grupy, ruszyć przez Szczepiatyn – Żurawiec, przekroczyć szosę Rawa Ruska – Tomaszów między Bełżcem a Lubyczą Królewską i skierować się do lasów rejonie Narol - Łazów. Wydałem wszystkie zarządzenia do wymarszu na godz.22-tą, wyznaczając odprawę dowódców (do dowódcy szwadronu w dół)na godz.21.30, celem zapoznania ich z nowo wytworzoną sytuacją i moją decyzją oraz wydania szczegółowych rozkazów do marszu. v Tymczasem około godz.21-ej otrzymałem następujący rozkaz z dtwa grupy (mapa 1;300.000):
       1) w dniu 24.IX.o godz.1-ej grupa rusza przez Bruckenthal – Karów – Rzeczki na Rawę Ruską , gdzie spodziewany jest nieprzyjaciel.
       2) W straży przedniej zgrupowanie kawalerii ppłk.Halickiego. v 3) Straż przednia przekroczy czołem swym skrzyżowanie dróg w Bruckenthal o godz.1-ej.
       Zapowiadała się bitwa pod Rawą Ruską. W tej sytuacji elementarny obowiązek żołnierski i koleżeński nakazywał mi wykonanie tego rozkazu. Wydałem więc następujący rozkaz:
       1) Grupa idzie marszem nocnym na Rawę Ruską, gdzie są Niemcy. My w straży przedniej.
       2) Ugrupowanie:
           a) oddział przedni straży przedniej-dowódca mjr.Kapuściński; skład: 2-gi dyon konny plus pluton pionierów;
          b) oddział główny straży przedniej: dowódca major Szepietowski; skład w porządku marszu: szwadron pionierów (bez plutonu)plus dyon ckm. plus I dyon konny plus szwadron łączności, plus baon strzelców granicznych plus dyon pieszy, plus tabor bojowy zgrupowania.
       3) Ja przy oddziale przednim.
       4) Punkt przejścia – skrzyżowanie drogi Machnówek – Ostrobuż z torem kolejowym Bełz – Rawa Ruska.
       5) Godziny przejścia: szpica oddziału przedniego godz.22.30; czoło oddziału głównego godz.23.
       Podchodząc do m. Bruskenthal dostałem rozkaz, że mam ruszyć z Bruskenthal dopiero o godz.3-ej, gdyż reszta grupy jest opóźniona. Po osiągnięciu m. Karów około godz. 4-ej zostałem znowu zatrzymany z powodu opóźnienia reszty grupy.


Ułan Wołyński nr 44. Rok 2012
OSADA SZWOLEŻERÓWKA, powiat Uściług nad Bugiem, województwo wołyńskie
Zofia Brochwicz –Lewińska


       Na naszą osadę wojskową na Wołyniu przyjechaliśmy szczelnie załadowanym samochodem. Przejeżdżało się przez długi drewniany most na Bugu – pięknej głębokiej rzece bez mielizn. Na końcu mostu stała dużą drewniana tablica z napisem „WOJEWÓDZTWO WOŁYŃSKIE – MIASTO UŚCIŁUG”. Nazwa ta pochodziła od rzeki , która w tym miejscu Ługi wpadała do Bugu. Zaraz za mostem rozwidlały się drogi: jedna, wybrukowana kocimi łbami prowadziła do miasteczka Uściług, druga wyboista i błotnista – typowy trakt wołyński, niemalże nie przebyty w czasie jesiennych deszczy – prowadziła do naszej osady.
       Cały ten obszar osadniczy nosił nazwę „Szwoleżerówka”- a to dlatego, że większość osadników wywodziła się z 1Pułku Szwoleżerów. Zasadniczym celem osadnictwa było zaludnienie tych żyznych terenów, Polakami.
       Tak więc mój mąż, Zbigniew Brochwicz-Lewiński, miał działkę niewielką, licząca ponad 15 hektarów. Jego zasadniczym zajęciem była praca w wojsku. Najpierw, jako podpułkownik dyplomowany był dowódcą 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu nad Horyniem; następnie, już jako pułkownik dyplomowany zajmował wysokie generalskie stanowisko Szefa Departamentu Kawalerii w Ministerstwie Spraw Wojskowych; a na koniec został mianowany Oficerem do Specjalnych Poruczeń przy Marszałku i urzędował w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
       Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy na nasza działkę w Uściługu. Chyba w 1925 roku. Ale wtedy nie przyjeżdżało się jeszcze samochodem z Warszawy, tylko jeszcze pociągiem końmi z Ostroga, bo w tym czasie właśnie mój mąż był tam dowódca pułku. Były to zupełne początki i na terenie naszej osady dopiero zaczynaliśmy się budować.
       Na razie więc zatrzymywaliśmy się u naszych sąsiadów i przyjaciół, Olszewskich. Mirek Olszewski był z zawodu rolnikiem, a jego urocza żona Ewa, przez bliskich zwana Jagusią, ukończyła szkołę ogrodniczą. Byli oni jednymi z osiadłych tam na stałe i jako tacy gospodarowali na dużej działce i mieszkali tam stale, a że byli nadzwyczaj gościnni i każdemu chętnie pomagali, ludzie lgnęli do nich i dom ich był zawsze pełen gości.
       W maju 1926 roku mój mąż, który już przed wstąpieniem do Legionów miał za sobą ukończone studia architektoniczne, sam zaprojektował dom mieszkalny w naszej osadzie. Na rasie bowiem wybudowaliśmy jedynie małą, drewniana chatkę dwuizbową, gdzie jedna izba była sypialnią, druga jadalnia i kuchnią (z dużym piecem z paleniskiem na drzewo i węgiel drzewny, gdzie górną część stanowił piekarnik na chleb). Tuż za ścianą mieściła się obora i stajnia – tak, że leżąc w łóżku mogłam przez szpary w ścianie patrzeć na krowy… Z czasem, gdy zbudowaliśmy nasz właściwy dom mieszkalny- ten nasz pierwszy domek stał się mieszkaniem naszych stałych pracowników, wykonujących wszelkie potrzebne prace gospodarskie.
       W owe majowe dni 1926 roku spodziewam się wkrótce naszego pierwszego dziecka, jednak chcieliśmy zjechać do Uściługa, by jeszcze przedtem definitywnie ustalić, gdzie stanie nasz dom. Obeszliśmy więc dokładnie teren i ustaliliśmy zgodnie, że najlepszym miejscem będzie szeroka przestrzeń na szczycie górki wznoszącej się ponad rozciągająca się wzdłuż rzeczki Studzianki łąką – też oczywiście należącą do nas. A zatem, dla przypieczętowania decyzji i nadania jej charakteru uroczystego „aktu objęcia w posiadanie”, usiedliśmy na skraju górki, ucałowaliśmy się, po czym Zbigniew zbiegł do rzeczki, nabrał wody w czapkę i przyniósł ją do mnie. Napiliśmy się jej oboje i bardzo szczęśliwi znowu ucałowaliśmy. Na tak to „poświęconym” miejscu stanął wkrótce nasz ukochany i śliczny dom na osadzie w Uściługu.
       Ze względu na nasza działkę ukończyłam w Warszawie specjalne kursy ogrodnicze. Toteż z zapałem szczepiłam szlachetne odmiany drzew i róż, założyłam szkółkę drzewek owocowych, a także szparagarnię i chmielarnię. Do założenia tej ostatniej jako już bardziej skomplikowanej i specjalistycznej, potrzebna była pomoc sprowadzonego eksperta. Chmielarnia mieściła się na tyłach stodoły, tuz za kieratem do młockarni. Ciągnęła się po prawej stronie polnej dróżki, oddzielającej ja od pola gryki. Dalej, za gryką, leżało pole buraków cukrowych (mieliśmy zawsze własny cukier, którego worki zabierało się corocznie do Warszawy), a dalej ciągnęły się pola zbóż: pszenicy, żyta, owsa, jęczmienia; wśród nich oczkiem w głowie mojego męża była eksperymentalna plantacja pszenicy egipskiej, mającej dawać szczególnie obfite zbiory.
       Wzdłuż krańca tych pól przebiegała miedza oddzielająca nasze grunty od najbliższych sąsiadów, Jana i Ireny Karczów. Ich działka była mniejsza, ponieważ oni przyjeżdżali tylko dorywczo i nie co rok. Ich grunty były uprawiane przez dzierżawców. Właśnie za ich terenem leżała rozległa gospodarna osada naszych przyjaciół Olszewskich. Moja córeczka Mala miała więc bliskich przyjaciół; dzieci Olszewskich Basię i Tadzia oraz Jurka i Jasia Karczów. W sumie na teren Szwoleżerówki składać się mogło około dwudziestu różnej wielkości działek, w tym Morawskich, Brodowskich, Szostaków i innych. Za naszą działką płynęła rzeczka Studzianka stanowiąca naturalna granicę między Szwoleżerówką a terenami ludności miejscowej ze wsi Rusów.
       Z biegiem czasu doszły też na naszej działce różne abudowania gospodarcze w obszernym podwórzu, gdzie gospodarzył poczciwy i uczciwy Piotr Homa z żoną i dziećmi. Mój mąż mógł tylko dojeżdżać, aby wydać odpowiednie rozporządzenia. Ja z córką Malą zaś, a później także z małym Andrzejem, spędzaliśmy tam rokrocznie cale lato, a nawet początek jesieni. v Opisałam więc pokrótce nasze osady na Szwoleżerówce, nie zatrzymując się na opisie miasteczka Uściług, przy którym się mieściły. Do niego wiodła druga, brukowana, droga od mostuna Bugu. Niestety nie pamiętam danych statystycznych na temat obszaru miasteczka i jego zaludnienia. Pamiętam dobrze, że był tam kościol katolicki, bóżnica żydowska i cerkiew prawosławna. Ponadto byli, jak zwykle w małych miasteczkach – burmistrz, lekarz, weterynarz, szkoła oraz apteka. Ta ostatnia znana była jako „Apteka Pani Perelmanowej”- prowadziła ją bowiem pani Perelman. Była ona Żydówką – bo prawie cały handel był e rękach żydowskich. Jedyne sklepy nie żydowskie , które pamiętam w Uściługu, to spółdzielnia „Społem” i rzeźnik nie koszerny. Z panią Perelmanową wiąże mi się wspomnienie osobiste. Gdy uczestniczyłam jako zaproszony gość na ślubie mojej uściłuskiej krawcowej pani Szyfry (też oczywiście Żydówki), mila i kulturalna pani Perelmanowa, siedząc obok mnie przy weselnym stole, objaśniła mi znaczenie poszczególnych tradycyjnych obrzędów i zwyczajów.
       Niewątpliwym najważniejszym sklepem w Uściługu był „Sklep towarów spożywczych i róznych” pana Icka Opatowskiego. Sklep ten zapchany był towarem – zaiste nader różnym! Można tam było dostać najróżniejszych gatunków słodycze, śledzie z beczki, ogórki kwaszone, cytryny, mydło, naftę do lamp, herbatę, kawę, przybory piśmienne i Bóg wie co jeszcze. A nawet jeśli czegoś nie było, to Icek odpowiadał: „Nie ma. Ale będzie jutro ”.I rzeczywiście – było! Sam Właściciel był niedużym, młodym gładko przyczesanym blondynkiem o drobnych rysach, zawsze nadzwyczaj schludnie ubranym w śnieżna koszulę z muszką i czyściutki biały kitel. W uśmiechu błyskał złotym zębem. W sklepie pomagała mu śliczna zona Leja, a w głębi sklepu siedział zazwyczaj nad jakąś księgą, młodszy brat Icka.
       Do kościoła w niedzielę jeździliśmy z osady konnym powozikiem, tak zwanym wolantem. Moja córeczka Mala siedziała dumnie na koźle obok woźnicy, który czasem na łatwiejszych odcinkach drogi pozwalał jej nawet na chwile potrzymać lejce. Po mszy zwykle zaopatrywaliśmy się w pyszne, chrupiące obwarzanki „bajgiełesy” z położonej tuż obok kościoła żydowskiej piekarni i wstępowaliśmy na wyśmienite lody śmietankowe. Miasteczko w niedziele i dni świąteczne prezentowało się barwnie – kolorowe chusty, haftowane koszule, ruch i gwar – polski, żydowski i ukraiński. W domu tez było gwarno. Przez cale lato przewijało się dużo gości.
       Tak lubiłam nasza działkę, że na całe lato rokrocznie tylko tam jeździłam z dzieckiem. Nawet nie chwilo mi się towarzyszyć mężowi w rozmaitych wyjazdach zagranicznych na różne konkursy hipiczne i zjazdy kawaleryjskie. Za to lubiłam bardzo, jak ktoś do nas przyjeżdżał i często miewaliśmy w Malwinie gości. Moi rodzice byli stałymi bywalcami Malwina i z reguły zajmowali śliczny pokój z balkonem na górze. Moja siostra z dziećmi, rodzina męża i wiele krewnych przewijało się przez nasz dworek.
       Chciałabym opisać jedna bardzo swoistą i charakterystyczną dla owych czasów i stosunków wizytę. Przyjechali do nas krewni Grekowiczowie z majątku Kruszwica, położonego około 40 km. od nas. Stach Grekowicz upamiętnił się w naszej rodzinie tym, że w czasie wojny polsko - bolszewickiej wyniósł mojego męża ciężko rannego, z pola bitwy. Zjechali więc do nas Grekowiczowie w dwa drabiniaste wozy: Stach, jego żona i czwórka dzieci, a oprócz tego służąca, dwóch furmanów, no i dwie pary koni. Jak sobie poradzić z taką ilością gości naraz ? Zwłaszcza ze, było to jeszcze we wcześniejszym okresie rozbudowy naszej działki. Ale goście nasi orientowali się warunkach malej osady i przewidująco przywieźli ze sobą poduchy, kołdry itp., a ponadto nawieźli mnóstwo zapasów: masła, sery, domowe wędliny, ciasto, chleb domowego wypieku, konfitury i worki owsa dla koni. Była to cała wyprawa, jazda trwała szereg godzin i była dość uciążliwa, jako że jechali bynajmniej nie gładka szosą, lecz polnymi drogami i opisywanym wcześniej wyboistym wołyńskim traktem. Tak się podróżowało na Wołyniu w owych czasach. I w ogóle były wszędzie warunki prymitywne. Mowy nie było nigdzie o wodzie bieżącej ani kanalizacji – wodę nosiło się wiadrami ze studni. Potrzeby naturalne lud wiejski załatwiał tradycyjnie „za stodołą” lub w stajni i oborze koło bydła. Słynne „sławojki”, czyli drewniane budki nieopodal domu, z drewniany sedesem, spod którego systematycznie wywoziło się gnojówkę - były w tych warunkach dużym krokiem w kierunku cywilizacji. v Obok szerzenia higieny, jedną z naturalnych moich funkcji jako osadniczki było służenie doraźna pomocą medyczną. Miałam w domu zawsze dobrze zaopatrzoną apteczkę wszyscy wiedzieli, że w razie nagłego wypadku, zranienia, gorączki, bólu brzucha itp. Mogą się do mnie zwrócić. Co się dało, załatwiałam sama: odkażałam i bandażowałam pokaleczone ręce i nogi, dawałam aspirynę na zaziębienie, proszki na ból głowy czy zęba, krople na rozstrój żołądka, ba – nawet zdarzyło mi się skutecznie nastawiać zwichnięte i złamane stawy…
       Prymitywne warunki obejmowały także oświetlenie, które też bynajmniej nie było elektryczne. Polegało ono na poczciwych świecach i lampach naftowych. Widziane z zewnątrz, w ciemnościach wiejskiej nocy, okna tak oświetlonych domostw jarzyły się charakterystycznym łagodnym, żółtym i nieco chybotliwym blaskiem …Ten sposób oświetlenia, niosący poważne ryzyko łatwego pożaru, wymagał stałej uwagi i nawykowych środków ostrożności. Wychodząc z pokoju gasiło się lub zabierało ze sobą świece, zaś kapryśne, chętnie „filujące” lampy naftowe regularnie się czyściło, przykręcało knoty itd. Mój mąż jednak, zawsze optymista, nosił się z myślą za łożenia elektryczności z własnego źródła prądu. A na razie cieszyliśmy się z „luksusu” w postaci dużej latarni naftowej wiszącej na ganku, by oświetlać wejście.
       O zwierzakach na wsi można by pisać bez końca, a było ich dużo, a więc psy, koty, kaczki… O różnych jeżach i wiewiórkach uratowanych od śmierci i odchowywanych w mieszkaniu, by następnie wypuścić je do lasu… O licznych pisklętach wypadłych z gniazda, przynoszonych przez Malę i podobnie odchowywanych … No oczywiście - o zwyczajnych gospodarskich krowach (było ich pięć), które pasały na łące pod górką, gdzie stał nasz dom, młodsze dzieci Piotra (za osobną drobna opłatą), w czym często towarzyszyła im Mala – ucząc się przy okazji strugać fujarki kręcić piłeczki z sierści krowiej.
       Mala w ogóle dużo przebywała i bawiła się wspólnie z dziećmi Piotrów. Najbardziej zaprzyjaźniona była z nieco starszą od siebie Janką, a także z rosłym, ogorzałym i rzetelnym najstarszym synem Piotrów, Edkiem. Był to wyjątkowo inteligentny i garnący się do wiedzy chłopak, namiętnie rozczytany w książkach, które mu chętnie dawałam. Przez niego Mala zapoznała się z powieścią o Tarzanie wśród małp, która tak ją zafascynowała, że latami jeszcze potem, łażąc po drzewach, bawiła się w wyobraźni w scenki z tej opowieści.
       Wracając do zwierząt, to obok krów najważniejsze były naturalnie konie. Mieliśmy zwykle trzy. Służyły do wyjazdów bryczką, jak i do pługa, żniwiarki, zwózki siana i zboża, poobracania kieratu przy młocce i innych robót gospodarskich. Na spokojnej kasztance mała Mala zaczęła się uczyć konnej jazdy – co niestety skończyło się rychło, gdy po wypadku przy nauce jazdy na nartach, gdzie uszkodziła sobie kość ogonową, lekarz zabronił jej na długi czas wszelkich sportów grożących upadkiem. Oczywiście w gospodarstwie naszym nie brakowało też świnek i wszelkiego drobiu, w związku z czym mieliśmy na stole obok własnego nabiału, warzyw i owoców – także własne mięso, drób wędliny, zaś na podwórku – wiele gdakania, kwakania, indyczego gulgotu i uroczego widoku puchatych, żółtych kulek drepczących z piskiem wokół opiekuńczych skrzydeł kwok…
       Tak, było to sielanka… Wieczorami, zza rzeczki niosły się tęskne śpiewy rusińskich dziewcząt z pobliskiej ukraińskiej wsi Rusów, poszczekiwały psy, śpiewały słowiki, cykały świerszcze, a w ciepłym powietrzu unosił się zapach róż i maciejki… Życie było piękne, pełne spokoju i poczucia trwałości …
       Tak tez było i latem 1939 roku. Wakacje tego roku były piękne. Całe lato trwała piękna słoneczna pogoda, sprzyjająca zbiorom, żniwom, a także kąpielom w rzeczce, spacerom i zabawie, i pracy w polu i w ogrodzie. Toteż liczni goście, Którzy zjechali się do nas na wakacje – kuzyni Luśka i Jędrek Wyczułkowscy z psem Dżekiem (z naszego psiego rodu), siostra męża Zosia, dzieci mojej siostry Marysi – Stach i Marychna – ukochana przyjaciółka mojej córki – wszyscy rozjeżdżali się żalem.
       Nam też żal było wyjeżdżać, ale czas naglił do szkoły: Mala, już dumna gimnazjalistka, właśnie przeszła do drugiej klasy w prywatnym gimnazjum Popielewskiej i Roszkowskiej na ulicy Bagatela 15 – i trzeba było wracać do Warszawy, b zdążyć na początek roku szkolnego. v Wszystko było już zapakowane do auta, radiowa antena na wysokim maszcie już od paru dni rozmontowana na zimę (tak, że nie było możności odbioru), i wczesnym rankiem 1 września wyruszyliśmy w kierunku Warszawy.
       Dopiero po drodze, gdzieś bodaj w malej miejscowości Ryki, na stacji benzynowej – spadła na nas wiadomość o wybuchu wojny. Dosłownie – jak grom z jasnego nieba. Bo właśnie w czasie jazdy pod jasnym, bezchmurnym, błękitnym niebem (któż z owych czasów nie pamięta nieubłaganie bezchmurnego nieba przez cały okrutny wrzesień ?...) zaskoczyły nas i zaniepokoiły dziwne i niezrozumiałe huki, jak gdyby odległe grzmoty…
       Były to już odgłosy pierwszych nalotów i bombardowań hitlerowskich.
       „Wracajcie natychmiast do Uściługa! Za Bugiem będziecie bezpieczne” – tak brzmiało kategoryczne polecenie mego męża, gdy spotkał nas w drodze do bombardowanej Warszawy. Sam musiał wracać do Naczelnego Wodza, przy boku którego wraz z reszta Sztabu Głównego spędzał straszliwe tygodnie tragicznego września.
       Jednak sama z dziećmi w opustoszałym domu (bo nawet bliskich Olszewskich zabrakło, gdyż od niedawna wynieśli się byli do Nowogródka, gdzie Mirek został mianowany starostą) czułam się niepewnie i osamotniona. Postanowiłam przeto pojechać do odległego o 14 km. Włodzimierza Wołyńskiego, do naszych starych i serdecznych przyjaciół Zawistowskich. Ze ściśniętym sercem żegnałam się więc po raz drugi w tak krótkim czasie z naszą działką.
       Usiadłam milczeniu z Malą i półtorarocznym Andrzejem na ławce w ogrodzie. Z tyłu- zagonki z arbuzami i słynnymi melonami; tuż przy ławce – spory już krzak kaliny. Z przodu, w kierunku domu – alejki, rabaty i klomby pełne kwiatów i ozdobnych krzewów i drzew. Dalej nieco i w lewo, w kierunku traktu – wśród obszernych poletek malin i truskawek – drzewa owocowe: przepyszne czereśnie, grusze, jabłonki, śliwy, wiśnie… Wszystko w wyborowych odmianach i gatunkach, wyhodowane często ze specjalnie z Anglii sprowadzanych nasion i sadzonek. Wszystko – każdy bez wyjątku krzaczek, krzew i drzewo, nie mówiąc już o kwiatach – posadziliśmy tu sami, z gołego pustkowia czyniąc rajski ogród. I pachniał nam teraz ten ogród wszystkimi rajskimi woniami kwiatów, dojrzałych owoców, traw i zbóż… Rozbrzmiewał sielską muzyką owadów ptaków… Tu i ówdzie odzywał się z opłotków pies, tu i ówdzie porykiwała krowa lub zarżał koń… Jak dawniej, zza rzeczki dobiegały prześliczne chóry rusińskie… Słońce pieściło skórę łagodnym ciepłem i wszystko zdawało się nasycone pogodą, łagodnością spokojem… -Mamo, czy to możliwe? – zapytała ze zdumieniem przytulona do mnie Mala. – Tak pięknie, tak spokojnie…Czy naprawdę jest wojna? I to było nasze ostatnie pożegnanie z działką. Już nigdy tam nie wróciliśmy.
       W niewiele dni potem, 17 września, Rosja Sowiecka uderzyła na Polskę i złudne „bezpieczeństwo za linią Bugu” okazało się śmiertelnym zagrożeniem. Razem z rzesza podobnych nam, zrozpaczonych ludzi, ratujących się przed zagładą – przekroczyliśmy most graniczny w małej beskidzkiej wsi Kuty i stanęliśmy na progu zupełnie innej, nowej ery…
       …Ery, w której Działki Osadnicze na Wołyniu są już tylko egzotycznym, coraz bardziej we mgle tonącym wspomnieniem…
       Autorka wspomnień pani Zofia Jadwiga Bochwicz –Lewińska wdowa po płk.dypl.Zbigniewie Brochwicz-Lewińskim Dowódcy 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w latach 1922-1927 resztę życia spędziła na emigracji, była wieloletnim, zasłużonym członkiem społeczności polonijnej w Glasgow. Zmarła w dniu 5 marca 1992 roku w Manchesterze wieku 91 lat.
       ----------------
       Redakcja Ułana Wołyńskiego dziękuje pani Hannie Zawistowskiej - Nowińskiej za udostępnienie powyższego tekstu.

Kamień odsłonięty w 2005 roku na skwerze przed kościołem Św. Stanisława Kostki w Warszawie na Żoliborzu

Ułan Wołyński nr 44. Rok 2012
Symboliczna mogiła majora Zenona Sierżyckiego
Redakcja


       W niedzielę 4 kwietnia 2011 roku otrzymaliśmy od Stefana Sarny zaskakującą wiadomość znalazł on na Cmentarzu Północnym w Warszawie symboliczną mogiłę majora Zenona Sierżyckiego. Natknął się na nią przypadkowo odwiedzając groby rodzinne.
      

Por./mjr. Zenon Sierżycki był wymieniany na kartach książki Wiktora Dzierżykraj Stokalskiego „Historia jednej partyzantki”. W roku 1920 był dowódcą szwadronu w Brygadzie Jazdy Ochotniczej mjr. Feliksa Jaworskiego. Za walki pod Skrzeszewem i Franopolem otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Był ojcem Hanny Ofrecht wieloletniej Vice- Prezes Stowarzyszenia Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich.

Ułan Wołyński nr 44. Rok 2012
Święto Patrona w Zespole Szkół Nr 70 w Warszawie – Radości 10 listopada 2011
Hanna Irena Różycka


       W przeddzień Święta Niepodległości w niezwykle podniosłej atmosferze Uroczyście obchodzimy Dzień Patrona Szkoły Podstawowej i Gimnazjum im. 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w Warszawie – Radości.
       Po rocznej nieobecności zawitał w progi Szkoły przy ul. Bajkowej Honorowy Gość, przez młodzież podziwiany i niemal czczony – Pan rotmistrz Tadeusz Bączkowski z Londynu, - Oficer 19 Pułku wraz z Panem majorem Zbigniewem Makowieckim, który przed rokiem poruszył serca młodzieży w czasie uroczystości nadania Patrona Gimnazjum 106.
       Obydwaj Panowie oficerowie, absolwenci Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu nie szczędzili sił i zdrowia, aby zaszczycić swą obecnością Święto Szkoły i z niemałym trudem pokonać podróż z Londynu do Warszawy. v W pięknie wypowiedzianych słowach do zebranych w auli, a skierowanych na ręce Dyrektor Szkoły Pani Moniki Prochot wyraził swą wdzięczność za zaproszenie, jednocześnie podkreślił, że przybywa tu z poczucia obowiązku spotkania się w tym dniu z młodzieżą i środowiskiem Stowarzyszenia „Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich”, do którego należy Szkoła przy ul. Bajkowej. Zebrana na dziedzińcu młodzież przemaszerowała ulicami Radości w długim pochodzie z biało-czerwonymi flagami. Na czele maszerowali umundurowani członkowie „Stowarzyszenia Pamięci 19 Pułku Ułanów Wołyńskich im. gen. Edmunda Różyckiego” z Opola. W tym roku wystąpiły dwa Sztandary – Szkoły Podstawowej 204 i Gimnazjum 106. Przybyły poczty sztandarowe ze Szkoły im. Wołyńskiej Brygady Kawalerii w Dębem Wielkim oraz Szkoły z Wawra i Radości. Przybyła delegacja Stowarzyszenia 22 Ułanów Podkarpackich z Garbatki z Panem Prezesem Pawłem Kibilem i wspomniane „Stowarzyszenie Pamięci” z Opola.
      Honorowymi Gośćmi byli Pan rtm. Tadeusz Bączkowski oraz Pan mjr. Zbigniew Makowiecki, władze administracyjne i samorządowe dzielnicy Wawer. Oddział Stołeczny PTTK reprezentował Prezes Pan Tadeusz Martusewicz. Bardzo licznie przybyli Członkowie Stowarzyszenia „Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich”.
       Mszę święta celebrował i homilię wygłosił ksiądz wikary – prefekt Szkoły. W okolicznościowej homilii nawiązał do Święta Niepodległości, obchodzonego od lat bardzo uroczyście. Wartę honorową pełnili umundurowani Panowie z Opola z Panem Piotrem Zdybowiczem – prezesem „Stowarzyszenia Pamięci 19 Pułku Ułanów Wołyńskich im. gen. Edmunda Różyckiego”.
       Po Mszy Św. przed Pomnikiem – 19 Pułku Ułanów Wołyńskich i Ochotniczej Jazdy mjr Feliksa Jaworskiego odśpiewaliśmy Hymn państwowy, odbył się uroczysty Apel. Zebrana młodzież, goście honorowi i lokalna społeczność oddali hołd bohaterskim ułanom, Jazdy mjr Feliksa Jaworskiego i 19 Pułku Ułanów Wołyńskich. Dalsza część Święta Szkoły odbyła się w auli.
       W imieniu Dyrekcji Szkoły powitano i przedstawiono Honorowych Gości. Dyrektor Zespołu Szkół Pani Monika Prochot wygłosiła krótkie okolicznościowe przemówienie. Odczytano życzenia i gratulacje przesłane przez Panią Karolę Skowrońską Prezes Fundacji na Rzecz Tradycji Jazdy Polskiej w Grudziądzu. Następnie przemawiali – Pan rtm. Tadeusz Bączkowski, Pan mjr. Zbigniew Makowiecki oraz w imieniu Zarządu Stowarzyszenia prezes Hanna Irena Różycka. Ze wzruszeniem wysłuchaliśmy płynących z serca słów Pana Rotmistrza skierowanych do młodzieży, gdy wspominał odległe dzieje swego życia.
       Młodzież owacjami na stojąco dziękowała swojemu Rotmistrzowi. Pan major Makowiecki barwnie opisał bardzo ciekawą i wzruszającą, autentyczną scenę spotkania z dziewczyną, która dziękowała Panu Oficerowi we wrześniu 1939 r. Pan Major przyznał, że tę scenę ma stale przed oczami.
       Prezes Stowarzyszenia H. I. Różycka przytoczyła słowa z rozkazu mjr Feliksa Jaworskiego z 1920 roku, które były mottem ubiegłorocznych uroczystości nadania imienia Gimnazjum. Składając gratulacje i życzenia młodzieży nawiązała do roty przysięgi składanej przed sztandarem – młodzież ma godnie reprezentować Szkołę, a w przyszłości dobrze służyć Ojczyźnie. Zwracając się do Dyrekcji i grona Pedagogów dziękowała za codzienny trud nad wychowaniem przyszłych pokoleń Polaków, życząc jednocześnie dalszej życzliwej współpracy ze Stowarzyszeniem „Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich”. Delegacja Stowarzyszenia – pan Stefan Sarna i Hanna I. Różycka wręczyli Pamiątkowy Medal wybity z okazji 60 Rocznicy Bitwy pod Mokrą oraz miniaturkę Pomnika Chwały Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Pan Stefan Przywóski wręczył swoją pracę – rękodzieło odlew – „Głowa Chrystusa Frasobliwego w cierniowej koronie”. Pani Hanna Sas Jaworska z Kozienic zapraszała młodzież do zwiedzenia Kozienic i Puszczy Kozienickiej, bogatego w pamiątki historyczne i ciekawostki przyrodnicze. Przekazała Album „Puszcza Kozienicka” – dla biblioteki szkolnej.
       W następnej części programu młodzież Gimnazjum zaprezentowała program o wysokich walorach artystycznych - zabrzmiała poezja i muzyka nakłaniająca obecnych do patriotycznej zadumy.
       Dziękujemy młodym artystom i autorom programu i scenariusza. Opiekunom i wychowawcom. Zostajemy zaproszeni na Ułański poczęstunek do jednej z sal szkolnych.
       Po drodze wystawa w bibliotece szkolnej i – miejsce Pamięci Patrona Szkoły – portrety i litografie dowódców i patronów pułku. Tablica memoratywna: w gablotach zdjęcia dokumentujące życie codzienne szkoły oraz przekazy z uroczystości Szkolnych m.in. Nadania Patrona Gimnazjum 106 w 2010 roku.
       Docieramy do salki, gdzie czeka nas tradycyjny poczęstunek ułański – Panie serwują pyszne pierogi z barszczem czerwonym. Podano też wyśmienite ciasta z kawą lub herbatą. Serdeczny nastrój, ciekawe rozmowy i kolejka oczekujących, choć na kilka minut rozmowy z Panem Rotmistrzem.
       Poczęstunek i spotkanie w szkole w Radości dobiega końca. Jeszcze tylko wpis do Księgi Pamiątkowej Szkoły. Pięknie dziękujemy Gospodarzom za wzruszenia i jak zwykle serdeczne przyjęcie.
Z życia Stowarzyszenia
Ułan Wołyński nr 44 2012rok

KOMARÓW 2011
Julita Prabucka


      Jest piątek, 26 sierpnia - i znów w drodze, tym razem do Komarowa na II Święto Kawalerii Polskiej. Zbiórkę mamy wyznaczoną na 9.00 w Hotelu Novotel w Krakowie, już przy wyjeździe z miasta, żeby nie utknąć w porannych korkach. Przyjeżdża z Katowic Pan Jacek i wyruszamy - Pan mjr Zbigniew Makowiecki, Pan Robert Wójcik i ja. Jedziemy do Kozienic zabrać Panią Hanię Sas Jaworską, która będzie w Komarowie pierwszy raz.
       Pogoda dobra, trasa dość daleka, parę razy zatrzymujemy się po drodze. Jedziemy przez Jędrzejów, widzimy po drodze ruiny zamku w Chęcinach, mijamy Kielce, Skarżysko-Kamienną i za radą Pani Hani omijamy centrum Radomia. Dojeżdżamy do Kozienic. Pani Hania czeka na nas z pysznym obiadem, więc mamy dłuższy odpoczynek w podróży. Ruszamy dalej, chyba już po 15.00 i teraz kierujemy się na Lublin i Zamość. Po drodze, już blisko Zamościa, ustalamy telefonicznie, że Pani Hania i ja nocujemy w Hotelu Jubilat w Zamościu, a Panowie mają zarezerwowane wcześniej miejsca w Gościńcu Magnat, przy drodze do Komarowa, (różnica ok. 2 km), ale tam już nie ma wolnych miejsc. Jedziemy do Komarowskiej Stanicy, a zarazem do Sztabu Pana Tomasza Dudka - Dowódcy Komarowskiej Potrzeby - człowieka, dzięki któremu Bitwa pod Komarowem z 1920 r. odzyskała po wielu latach „przymusowego milczenia” znów swoje miejsce w historii i należną sławę. Właśnie w jej rocznicę, czyli 31 sierpnia, dzięki Jego staraniom ustanowiono Święto Kawalerii Polskiej.
       Do Stanicy dojeżdżamy już w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. My wiemy czego się spodziewać, co za chwilę zobaczymy, a Pani Hania jest zachwycona już pierwszym wrażeniem. W Sztabie zastajemy Dowódcę, czyli Pana Tomka Dudka i Pana Jacka Skoczylasa oraz przybyłych wcześniej gości -Pana Lesława Kukawskiego i Pana Zygmunta Szułdrzyńskiego. Witamy Panią Marię-kochaną przez wszystkich, wspaniałą Mamę Pana Tomka, troszczącą się o każdego.Przed zmrokiem idziemy obejrzeć obozowisko i nad malowniczo położony, pomiędzy drzewami, staw. Gryzące okrutnie komary skutecznie wyganiają nas do domu, ale chociaż na chwilę zatrzymujemy się na ganku. Jest wieczór, jakiego ja na pewno nie mam na co dzień w mieście. Już jest ciemno, a nad nami jest pięknie rozgwieżdżone, sierpniowe niebo, słychać rżenie koni, dochodzi z obozu śpiew ułanów, ktoś gra na hejnałówce. Po prostu bajka.
       W domu siadamy w pokoju z kominkiem pośrodku, z wystrojem w stylu starego dworku - tu jakby czas się zatrzymał, podczas rozmów trudno jednak nie zauważyć, że w Sztabie cały czas jest ruch - trwają przygotowania do zajęć zaplanowanych w terenie na sobotę, czasem któryś z Panów siądzie na chwilę z gośćmi, ale za moment wraca do wzywających go obowiązków. Kilka Pań krząta się w kuchni. Nawet nie spostrzegliśmy się, a na stole jest już przygotowana wytworna kolacja. Przyjeżdża Pani Wójt Wiesława Sieńkowska wraz z Panem z Władz Zamościa. Siadamy wszyscy do stołu. Był plan, że to będzie poczęstunek na tarasie, ale znów wygrały krwiożercze komary. Mimo, że dla nas, łącznie z podróżą, to był długi dzień, szkoda się rozstawać i wracać do hotelu. Zegar wybił już 11-tą, a do hotelu mamy jeszcze kawałek drogi - do Zamościa, żegnamy się – do spotkania rano.
       27 sierpnia – sobota
       W sobotnie przedpołudnie trwała II część Manewrów, więc jako goście, bez możliwości obserwowania działań w terenie mieliśmy do 16- tej czas wolny. Zagospodarowujemy go na swój sposób. Pani Hania postanowiła w tym czasie odwiedzić swoją Rodzinę w Tomaszowie (potem razem z Nią przyjechali na uroczystości), a mnie Pan Zygmunt i Pan Robert zabrali do wioski Mircze, a potem dalej nad Bug i do Kryłowa. Miałam więc piękną wycieczkę po okolicy, której zupełnie nie znałam. W Kryłowie zaczęliśmy zwiedzanie od starego kościoła z licznymi pamiątkowymi tablicami. W pobliżu był pomnik z walk partyzantów i dwa dęby katyńskie. Idąc dalej minęliśmy chatę pamiętającą pewno jeszcze początki ubiegłego wieku – od naszej strony wydawała się pusta, jednak kiedy przeszliśmy dalej okazało się, że z boku jest wprawione jedno plastikowe okno a przy nim jest talerz anteny satelitarnej. Zupełne zderzenie dwóch światów- jednak ktoś tu mieszka. Nie wypadało robić zdjęć w tej sytuacji, a szkoda, bo kontrast był niesamowity. Doszliśmy do alei wysadzanej starymi drzewami, na końcu której był most i zabytkowa brama. Nim przez nią przeszliśmy było niemal pewne, że za chwile ujrzymy w podobnym stylu utrzymany dworek. Niestety - dalej było zarośnięte pokrzywami i chaszczami pole, z boku jakiś mały domek, zamieszkały, może odbudowany na resztkach zabudowań przy dworku. Naprzeciw tego domku, ale prawie w odległości jak brama widniał stary metalowy krzyż na omszałym kamieniu z nieczytelnym już napisem. Doszliśmy do niego. Niemy świadek zapewne dawnej świetności tego miejsca.
       Wróciliśmy przez tajemniczą, samotną bramę bez reszty muru, z małą przybudówką od wewnątrz - jakby wartownią. Idziemy w stronę parkingu. Paręnaście metrów przed autem była drewniana poręcz zabezpieczająca skarpę - wiedzieliśmy, że w dole płynie Bug. Pan Zygmunt proponował dojście nad rzekę drogą i przez most, ale myśmy z Robertem chcieliśmy chociaż spojrzeć w dół, jaki jest widok ze skarpy, a wiodła tam wydeptana wąska ścieżka.
       Poszliśmy więc wszyscy, ale już nie wracając się z powrotem do drogi, przez łąkę, wzdłuż rzeki doszliśmy do mostu. Urwisko jednak skutecznie broniło dostępu do brzegu, nawet gdy wydawało się, że już uda się dojść do wody, brzeg był niedostępny, po drodze przeczytaliśmy napis – cytat z wypowiedzi Ojca Świętego po polsku i po ukraińsku wyryte na kamieniu przed drewnianym mostem. Minęliśmy słup graniczny. W oddali, za Bugiem, było widać ukraiński słup graniczny. Patrzeliśmy za Bug, z myślami, że tam tak blisko, a zarazem tak daleko, jest Wołyń - nasz Wołyń. Wywoływało to jakieś trudne do określenia uczucie smutku, tęsknoty, żalu za czymś co bezpowrotnie minęło.
       W upalne południe Bug płynął leniwie, prawie niezauważalnie, na brzegu były drzewa powalone pewnie na skutek działania samej przyrody, a przy nich rosnące potężne nowe. Nie było widać tu żadnej ingerencji człowieka w przyrodę. Jakaś magia była w tym krajobrazie nad Bugiem- nieraz w opisach przyrody czytało się o tzw. łęgach nad Bugiem teraz dopiero wiedziałam o czym mowa. Przez zarośniętą, gdzieniegdzie podmokłą łąkę za mostem doszliśmy do ruin zamku w Kryłowie. Trzeba było wspiąć się na wzgórze zrośnięte zielenią z ruinami zamku. Zobaczyliśmy zachowane sklepienia zamkowych podziemi, a wchodząc coraz wyżej wnęki po oknach a w końcu ze szczytu piękny widok na Wołyń. Po zejściu z ruin w drodze powrotnej nad Bugiem było widać wysoką skarpę z sosnami tak osuniętą, że widoczne były ogołocone korzenie.
       Wróciliśmy już okrężną drogą przez most do samochodu. Trzeba było wracać do stanicy na 16 - tą. Nie zatrzymując się już nigdzie po drodze wróciliśmy z akademickim kwadransem do stanicy. Dopiero ok.17 - tej zaczęli wracać ułani z manewrów. Wrócili też Goście Honorowi – Pan Lesław Kukawski i trochę później bryczką Pan mjr Zbigniew Makowiecki. Teraz w stanicy zaczęło się oporządzanie koni po całym dniu zawodów i przygotowania do wieczornych uroczystości. Wyruszyliśmy wieczorem, już po 20-tej i przy powoli zapadającym zmroku, w stronę wzgórza 255, na miejsce bitwy. Jak dojechaliśmy - już w ciemności ledwie widać było sylwetki jeźdźców.
       Rozpoczął się capstrzyk nocny na wzgórzu 255. Zapalono pochodnie i w tak niezapomnianej scenerii odbył się apel poległych. Potem udaliśmy się pod krzyż, by przy tablicach upamiętniających bitwę z 1920 r. złożyć kwiaty, a następnie do kościoła w Komarowie. Tam po mszy św. trwała część artystyczna – recytacje, pieśni patriotyczne (brał udział aktor Jerzy Zelnik) i w ten sposób upłynął czas oczekiwania na przyjazd ułanów z miejsca bitwy, po capstrzyku. Przed kościołem powitał ich ksiądz i oczywiście zgromadzony tłum ludzi, którzy wyszli z kościoła po zakończonej uroczystości. Teraz jeszcze został oddany hołd poległym – złożono wieńce na mogile ułańskiej na cmentarzu, na wzgórzu przy komarowskim kościele. Wróciliśmy do stanicy po 23-ciej i po całym, pełnym wrażeń dniu wkrótce udaliśmy się do hoteli na nocleg.
       Niedziela 28.VIII.2011
       II Święto Kawalerii Polskiej, a zarazem Święto 9 Pułku Ułanów Małopolskich. W niedziele rano w stanicy była msza św. polowa dla ułanów, którzy potem przygotowywali się do rekonstrukcji szarży z 1920 roku. Uroczystość patriotyczno – religijna odbywała się w miejscu pamięci, w Wolicy Śniatyckiej. Uroczysta msza św. była odprawiona przy krzyżu, przy tablicach pamiątkowych. Tu brały udział władze państwowe, wojewódzkie, lokalne, delegacje sąsiednich gmin, organizacji, stowarzyszeń, kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego. W pobliżu, przy drodze, rozbił swój obóz, namiot – muzeum i stajnie polowe Oddział 3 PSK z Toporzyska i prezentował materiały ze Szlaku Wrześniowego, którym przejechał w 2009 r. Jak również przybliżał historie i tradycję kawalerii II RP, a po zakończeniu uroczystości 91 rocznicy bitwy pod Komarowem prowadził w tym miejscu przez następne dni szkolenie dla kawalerii ochotniczej.
       Po oficjalnej części uroczystości, zakończono II Manewry Kawalerii wręczeniem przez Pana Lesława Kukawskiego nagrody – Buńczuka Przechodniego Manewrów Kawalerii pod Komarowem, jak również nagrodzono zwycięzców II Biegu Gońca, a następnie po defiladzie, wszyscy przeszli na wzgórze 255, gdzie miała miejsce inscenizacja potyczek z bolszewikami i szarży kawalerii.
       Brało udział ok.200 koni i jeźdźców, z czego część wcieliła się w bolszewicką swołocz – Konarmię Budionnego. Był też mały oddział piechoty i służba sanitarna, jak również ksiądz (ks. Błażej) - nie walczący, ale podjeżdżający do rannych. Cały czas był prowadzony przez Pana Przemka Bednarczyka z Radomia komentarz historyczny do odtwarzanej sytuacji. Rekonstrukcję zakończono meldunkiem Panu majorowi Makowieckiemu i defiladą oddziałów przed trybuną honorową.
       W tym roku pierwszy raz przyjechali goście - kawalerzyści z Niemiec i Austrii. Byli zachwyceni - jeden z nich otrzymał nawet dyplom za udział w Manewrach. Tym sposobem sława naszej kawalerii poszła w świat, a będący pod ogromnym wrażeniem goście zapowiedzieli przyjazd w większych grupach na przyszły rok. Licznie zgromadzona publiczność nagrodziła pokaz szarży gromkimi brawami.
       Następną częścią uroczystości było spotkanie organizowane przez Panią Wójt Wiesławę Sieńkowską w Ośrodku Kultury i poczęstunek (obiad) dla gości. Po obiedzie wróciliśmy do stanicy. Tu po oporządzeniu koni i odpoczynku po rekonstrukcji trwały już przygotowania do odjazdu. Stanica pustoszała, co chwila odjeżdżały bukmanki z końmi i oczywiście wszyscy żegnali się z nadzieją do zobaczenia za rok w Komarowie.
       Jest jakaś magia tego miejsca, która przyciąga, kto raz przyjechał chce wrócić i zachęca następne osoby. W tym roku wśród widzów pojawił się „nowy” 98 - letni weteran walk niepodległościowych, wzbudzając spore zainteresowanie ułanów. Nasi honorowi goście Pan Makowiecki i Pan Kukawski zostali jeszcze do następnego dnia w Komarowie, a my pożegnaliśmy Komarów – Pani Hania pojechała z Panem Zygmuntem do Warszawy, Pan Robert zabrał się z ułanami do Krakowa, a mnie wracający do Wodzisławia Śląskiego zaproponowali powrót do Katowic. Niesamowite było uczucie, gdy w samochodzie czuliśmy każde tupniecie koni w przyczepce.
       Ze względu na „pasażerów” bukmanki jechaliśmy wolniej i parę razy się zatrzymywaliśmy, żeby sprawdzić jak konie znoszą podróż i żeby też trochę odpoczęły.
       Do Katowic dotarliśmy po 4 -tej. Dalej już pociągiem wróciłam do Zabrza ok.6-tej rano. Można powiedzieć, że zakończył się piękny, sierpniowy tydzień z kawalerią - od Grudziądza, przez Garbatkę, po Komarów.
Ułan Wołyński nr 44 2012 rok
Powołane w dniu 8 października 1994
STOWARZYSZENIE RODZINA 19 PUŁKU UŁANÓW WOŁYŃSKICH
prowadzi działalność statutową której celem jest konsolidacja
środowiska oficerów, podoficerów i ułanów 19 Pułku Ułanów, ich rodzin i sympatyków Pułku.
Adres korespondencyjny:
Zespół Szkół nr 70
04-855 Warszawa, ul Bajkowa 17/21
kontakt e-mail: office@ulan-wolynski.org.pl

powrót na stronę główną