Na naszą osadę wojskową na Wołyniu przyjechaliśmy szczelnie załadowanym samochodem. Przejeżdżało się przez długi drewniany most na Bugu – pięknej głębokiej rzece bez mielizn. Na końcu mostu stała dużą drewniana tablica z napisem „WOJEWÓDZTWO WOŁYŃSKIE – MIASTO UŚCIŁUG”. Nazwa ta pochodziła od rzeki , która w tym miejscu Ługi wpadała do Bugu. Zaraz za mostem rozwidlały się drogi: jedna, wybrukowana kocimi łbami prowadziła do miasteczka Uściług, druga wyboista i błotnista – typowy trakt wołyński, niemalże nie przebyty w czasie jesiennych deszczy – prowadziła do naszej osady.
Cały ten obszar osadniczy nosił nazwę „Szwoleżerówka”- a to dlatego, że większość osadników wywodziła się z 1Pułku Szwoleżerów. Zasadniczym celem osadnictwa było zaludnienie tych żyznych terenów, Polakami.
Tak więc mój mąż, Zbigniew Brochwicz-Lewiński, miał działkę niewielką, licząca ponad 15 hektarów. Jego zasadniczym zajęciem była praca w wojsku. Najpierw, jako podpułkownik dyplomowany był dowódcą 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu nad Horyniem; następnie, już jako pułkownik dyplomowany zajmował wysokie generalskie stanowisko Szefa Departamentu Kawalerii w Ministerstwie Spraw Wojskowych; a na koniec został mianowany Oficerem do Specjalnych Poruczeń przy Marszałku i urzędował w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy na nasza działkę w Uściługu. Chyba w 1925 roku. Ale wtedy nie przyjeżdżało się jeszcze samochodem z Warszawy, tylko jeszcze pociągiem końmi z Ostroga, bo w tym czasie właśnie mój mąż był tam dowódca pułku. Były to zupełne początki i na terenie naszej osady dopiero zaczynaliśmy się budować.
Na razie więc zatrzymywaliśmy się u naszych sąsiadów i przyjaciół, Olszewskich. Mirek Olszewski był z zawodu rolnikiem, a jego urocza żona Ewa, przez bliskich zwana Jagusią, ukończyła szkołę ogrodniczą. Byli oni jednymi z osiadłych tam na stałe i jako tacy gospodarowali na dużej działce i mieszkali tam stale, a że byli nadzwyczaj gościnni i każdemu chętnie pomagali, ludzie lgnęli do nich i dom ich był zawsze pełen gości.
W maju 1926 roku mój mąż, który już przed wstąpieniem do Legionów miał za sobą ukończone studia architektoniczne, sam zaprojektował dom mieszkalny w naszej osadzie. Na rasie bowiem wybudowaliśmy jedynie małą, drewniana chatkę dwuizbową, gdzie jedna izba była sypialnią, druga jadalnia i kuchnią (z dużym piecem z paleniskiem na drzewo i węgiel drzewny, gdzie górną część stanowił piekarnik na chleb). Tuż za ścianą mieściła się obora i stajnia – tak, że leżąc w łóżku mogłam przez szpary w ścianie patrzeć na krowy… Z czasem, gdy zbudowaliśmy nasz właściwy dom mieszkalny- ten nasz
pierwszy domek stał się mieszkaniem naszych stałych pracowników, wykonujących wszelkie potrzebne prace gospodarskie.
W owe majowe dni 1926 roku spodziewam się wkrótce naszego pierwszego dziecka, jednak chcieliśmy zjechać do Uściługa, by jeszcze przedtem definitywnie ustalić, gdzie stanie nasz dom.
Obeszliśmy więc dokładnie teren i ustaliliśmy zgodnie, że najlepszym miejscem będzie szeroka przestrzeń na szczycie górki wznoszącej się ponad rozciągająca się wzdłuż rzeczki Studzianki łąką – też oczywiście należącą do nas. A zatem, dla przypieczętowania decyzji i nadania jej charakteru uroczystego „aktu objęcia w posiadanie”, usiedliśmy na skraju górki, ucałowaliśmy się, po czym Zbigniew zbiegł do rzeczki, nabrał wody w czapkę i przyniósł ją do mnie. Napiliśmy się jej oboje i bardzo szczęśliwi znowu ucałowaliśmy.
Na tak to „poświęconym” miejscu stanął wkrótce nasz ukochany i śliczny dom na osadzie w Uściługu.
Ze względu na nasza działkę ukończyłam w Warszawie specjalne kursy ogrodnicze. Toteż z zapałem szczepiłam szlachetne odmiany drzew i róż, założyłam szkółkę drzewek owocowych, a także szparagarnię i chmielarnię. Do założenia tej ostatniej jako już bardziej skomplikowanej i specjalistycznej, potrzebna była pomoc sprowadzonego eksperta. Chmielarnia mieściła się na tyłach stodoły, tuz za kieratem do młockarni. Ciągnęła się po prawej stronie polnej dróżki, oddzielającej ja od pola gryki. Dalej, za gryką, leżało pole buraków cukrowych (mieliśmy zawsze własny cukier, którego worki zabierało się corocznie do Warszawy), a dalej ciągnęły się pola zbóż: pszenicy, żyta, owsa, jęczmienia; wśród nich oczkiem w głowie mojego męża była eksperymentalna plantacja pszenicy egipskiej, mającej dawać szczególnie obfite zbiory.
Wzdłuż krańca tych pól przebiegała miedza oddzielająca nasze grunty od najbliższych sąsiadów, Jana i Ireny Karczów.
Ich działka była mniejsza, ponieważ oni przyjeżdżali tylko dorywczo i nie co rok. Ich grunty były uprawiane przez dzierżawców. Właśnie za ich terenem leżała rozległa gospodarna osada naszych przyjaciół
Olszewskich. Moja córeczka Mala miała więc bliskich przyjaciół; dzieci Olszewskich Basię i Tadzia oraz Jurka i Jasia Karczów.
W sumie na teren Szwoleżerówki składać się mogło około dwudziestu różnej wielkości działek, w tym Morawskich, Brodowskich, Szostaków i innych. Za naszą działką płynęła rzeczka Studzianka stanowiąca naturalna granicę między Szwoleżerówką a terenami ludności miejscowej ze wsi Rusów.
Z biegiem czasu doszły też na naszej działce różne abudowania gospodarcze w obszernym podwórzu, gdzie gospodarzył poczciwy i uczciwy Piotr Homa z żoną i dziećmi. Mój mąż mógł tylko dojeżdżać, aby wydać odpowiednie rozporządzenia. Ja z córką Malą zaś, a później także z małym Andrzejem, spędzaliśmy tam rokrocznie cale lato, a nawet początek jesieni.
v
Opisałam więc pokrótce nasze osady na Szwoleżerówce, nie zatrzymując się na opisie miasteczka Uściług, przy którym się mieściły. Do niego wiodła druga, brukowana, droga od mostuna Bugu.
Niestety nie pamiętam danych statystycznych na temat obszaru miasteczka i jego zaludnienia. Pamiętam dobrze, że był tam kościol katolicki, bóżnica żydowska i cerkiew prawosławna.
Ponadto byli, jak zwykle w małych miasteczkach – burmistrz, lekarz, weterynarz, szkoła oraz apteka. Ta ostatnia znana była jako „Apteka Pani Perelmanowej”- prowadziła ją bowiem pani Perelman. Była ona Żydówką – bo prawie cały handel był e rękach żydowskich. Jedyne sklepy nie żydowskie , które pamiętam w Uściługu, to spółdzielnia „Społem” i rzeźnik nie koszerny. Z panią Perelmanową wiąże mi się wspomnienie osobiste. Gdy uczestniczyłam jako zaproszony gość na ślubie mojej uściłuskiej krawcowej pani Szyfry (też oczywiście Żydówki), mila i kulturalna pani Perelmanowa, siedząc obok mnie przy weselnym stole, objaśniła mi znaczenie poszczególnych tradycyjnych obrzędów i zwyczajów.
Niewątpliwym najważniejszym sklepem w Uściługu był „Sklep towarów spożywczych i róznych” pana Icka Opatowskiego. Sklep ten zapchany był towarem – zaiste nader różnym! Można tam było dostać najróżniejszych gatunków słodycze, śledzie z beczki, ogórki
kwaszone, cytryny, mydło, naftę do lamp, herbatę, kawę, przybory piśmienne i Bóg wie co jeszcze. A nawet jeśli czegoś nie było, to Icek odpowiadał: „Nie ma. Ale będzie jutro ”.I rzeczywiście – było!
Sam Właściciel był niedużym, młodym gładko przyczesanym blondynkiem o drobnych rysach, zawsze nadzwyczaj schludnie ubranym w śnieżna koszulę z muszką i czyściutki biały kitel. W uśmiechu błyskał złotym zębem. W sklepie pomagała mu śliczna zona Leja, a w głębi sklepu siedział zazwyczaj nad jakąś księgą, młodszy brat Icka.
Do kościoła w niedzielę jeździliśmy z osady konnym powozikiem, tak zwanym wolantem. Moja córeczka Mala siedziała dumnie na koźle obok woźnicy, który czasem na łatwiejszych odcinkach drogi pozwalał jej nawet na chwile potrzymać lejce. Po mszy zwykle zaopatrywaliśmy się w pyszne, chrupiące obwarzanki „bajgiełesy” z położonej tuż obok kościoła żydowskiej piekarni i wstępowaliśmy na wyśmienite lody śmietankowe. Miasteczko w niedziele i dni świąteczne prezentowało się barwnie – kolorowe chusty, haftowane koszule, ruch i gwar – polski, żydowski i ukraiński.
W domu tez było gwarno. Przez cale lato przewijało się dużo gości.
Tak lubiłam nasza działkę, że na całe lato rokrocznie tylko tam
jeździłam z dzieckiem. Nawet nie chwilo mi się towarzyszyć mężowi w rozmaitych wyjazdach zagranicznych na różne konkursy hipiczne i zjazdy kawaleryjskie. Za to lubiłam bardzo, jak ktoś do nas przyjeżdżał i często miewaliśmy w Malwinie gości. Moi rodzice byli stałymi bywalcami Malwina i z reguły zajmowali śliczny pokój z balkonem na górze. Moja siostra z dziećmi, rodzina męża i wiele krewnych przewijało się przez nasz dworek.
Chciałabym opisać jedna bardzo swoistą i charakterystyczną dla owych czasów i stosunków wizytę.
Przyjechali do nas krewni Grekowiczowie z majątku Kruszwica, położonego około 40 km. od nas. Stach Grekowicz upamiętnił się w naszej rodzinie tym, że w czasie wojny polsko - bolszewickiej wyniósł mojego męża ciężko rannego, z pola bitwy.
Zjechali więc do nas Grekowiczowie w dwa drabiniaste wozy: Stach, jego żona i czwórka dzieci, a oprócz tego służąca, dwóch furmanów, no i dwie pary koni. Jak sobie poradzić z taką ilością gości naraz ? Zwłaszcza ze, było to jeszcze we wcześniejszym okresie rozbudowy naszej działki. Ale goście nasi orientowali się warunkach malej osady i przewidująco przywieźli ze sobą poduchy, kołdry itp., a ponadto nawieźli mnóstwo zapasów: masła, sery, domowe wędliny, ciasto, chleb domowego wypieku, konfitury i worki owsa dla koni.
Była to cała wyprawa, jazda trwała szereg godzin i była dość uciążliwa, jako że jechali bynajmniej nie gładka szosą, lecz polnymi drogami i opisywanym wcześniej wyboistym wołyńskim traktem. Tak się podróżowało na Wołyniu w owych czasach.
I w ogóle były wszędzie warunki prymitywne. Mowy nie było nigdzie o wodzie bieżącej ani kanalizacji – wodę nosiło się wiadrami ze studni. Potrzeby naturalne lud wiejski załatwiał tradycyjnie „za stodołą” lub w stajni i oborze koło bydła. Słynne „sławojki”, czyli drewniane budki nieopodal domu, z drewniany sedesem, spod którego systematycznie wywoziło się gnojówkę - były w tych warunkach dużym krokiem w kierunku cywilizacji.
v
Obok szerzenia higieny, jedną z naturalnych moich funkcji jako osadniczki było służenie doraźna pomocą medyczną. Miałam w domu zawsze dobrze zaopatrzoną apteczkę wszyscy wiedzieli, że w razie
nagłego wypadku, zranienia, gorączki, bólu brzucha itp. Mogą się do mnie zwrócić. Co się dało, załatwiałam sama: odkażałam i bandażowałam pokaleczone ręce i nogi, dawałam aspirynę na zaziębienie, proszki na ból głowy czy zęba, krople na rozstrój żołądka, ba – nawet zdarzyło mi się skutecznie nastawiać zwichnięte i złamane stawy…
Prymitywne warunki obejmowały także oświetlenie, które też bynajmniej nie było elektryczne. Polegało ono na poczciwych świecach i lampach naftowych. Widziane z zewnątrz, w ciemnościach wiejskiej nocy, okna tak oświetlonych domostw jarzyły się charakterystycznym łagodnym, żółtym i nieco chybotliwym blaskiem …Ten sposób oświetlenia, niosący poważne ryzyko łatwego pożaru, wymagał stałej uwagi i nawykowych środków ostrożności.
Wychodząc z pokoju gasiło się lub zabierało ze sobą świece, zaś kapryśne, chętnie „filujące” lampy naftowe regularnie się czyściło, przykręcało knoty itd. Mój mąż jednak, zawsze optymista, nosił się z myślą za łożenia elektryczności z własnego źródła prądu. A na razie cieszyliśmy się z „luksusu” w postaci dużej latarni naftowej wiszącej na ganku, by oświetlać wejście.
O zwierzakach na wsi można by pisać bez końca, a było ich dużo, a więc psy, koty, kaczki… O różnych jeżach i wiewiórkach uratowanych od śmierci i odchowywanych w mieszkaniu, by następnie wypuścić je do lasu… O licznych pisklętach wypadłych z gniazda, przynoszonych przez Malę i podobnie odchowywanych … No oczywiście - o zwyczajnych gospodarskich krowach (było ich pięć), które pasały na łące pod górką, gdzie stał nasz dom, młodsze dzieci Piotra (za osobną drobna opłatą), w czym często towarzyszyła im Mala – ucząc się przy okazji strugać fujarki kręcić piłeczki z sierści krowiej.
Mala w ogóle dużo przebywała i bawiła się wspólnie z dziećmi Piotrów. Najbardziej zaprzyjaźniona była z nieco starszą od siebie Janką, a także z rosłym, ogorzałym i rzetelnym najstarszym synem
Piotrów, Edkiem. Był to wyjątkowo inteligentny i garnący się do wiedzy chłopak, namiętnie rozczytany w książkach, które mu chętnie dawałam. Przez niego Mala zapoznała się z powieścią o Tarzanie
wśród małp, która tak ją zafascynowała, że latami jeszcze potem, łażąc po drzewach, bawiła się w wyobraźni w scenki z tej opowieści.
Wracając do zwierząt, to obok krów najważniejsze były naturalnie konie. Mieliśmy zwykle trzy. Służyły do wyjazdów bryczką, jak i do pługa, żniwiarki, zwózki siana i zboża, poobracania kieratu przy młocce i innych robót gospodarskich. Na spokojnej kasztance mała Mala zaczęła się uczyć konnej jazdy – co niestety skończyło się rychło, gdy po wypadku przy nauce jazdy na nartach, gdzie uszkodziła sobie kość ogonową, lekarz zabronił jej na długi czas wszelkich sportów grożących upadkiem. Oczywiście w gospodarstwie naszym nie brakowało też świnek i wszelkiego drobiu, w związku z czym mieliśmy na stole obok własnego nabiału, warzyw i owoców – także własne mięso, drób wędliny, zaś na podwórku – wiele gdakania,
kwakania, indyczego gulgotu i uroczego widoku puchatych, żółtych kulek drepczących z piskiem wokół opiekuńczych skrzydeł kwok…
Tak, było to sielanka… Wieczorami, zza rzeczki niosły się tęskne śpiewy rusińskich dziewcząt z pobliskiej ukraińskiej wsi Rusów, poszczekiwały psy, śpiewały słowiki, cykały świerszcze, a w ciepłym powietrzu unosił się zapach róż i maciejki… Życie było piękne, pełne spokoju i poczucia trwałości …
Tak tez było i latem 1939 roku.
Wakacje tego roku były piękne. Całe lato trwała piękna słoneczna pogoda, sprzyjająca zbiorom, żniwom, a także kąpielom w rzeczce, spacerom i zabawie, i pracy w polu i w ogrodzie. Toteż liczni goście,
Którzy zjechali się do nas na wakacje – kuzyni Luśka i Jędrek Wyczułkowscy z psem Dżekiem (z naszego psiego rodu), siostra męża Zosia, dzieci mojej siostry Marysi – Stach i Marychna – ukochana przyjaciółka mojej córki – wszyscy rozjeżdżali się żalem.
Nam też żal było wyjeżdżać, ale czas naglił do szkoły: Mala, już dumna gimnazjalistka, właśnie przeszła do drugiej klasy w prywatnym gimnazjum Popielewskiej i Roszkowskiej na ulicy
Bagatela 15 – i trzeba było wracać do Warszawy, b zdążyć na początek roku szkolnego.
v
Wszystko było już zapakowane do auta, radiowa antena na wysokim maszcie już od paru dni rozmontowana na zimę (tak, że nie
było możności odbioru), i wczesnym rankiem 1 września wyruszyliśmy w kierunku Warszawy.
Dopiero po drodze, gdzieś bodaj w malej miejscowości Ryki, na stacji benzynowej – spadła na nas wiadomość o wybuchu wojny. Dosłownie – jak grom z jasnego nieba. Bo właśnie w czasie jazdy pod jasnym, bezchmurnym, błękitnym niebem (któż z owych czasów nie pamięta nieubłaganie bezchmurnego nieba przez cały okrutny wrzesień ?...) zaskoczyły nas i zaniepokoiły dziwne i niezrozumiałe huki, jak gdyby odległe grzmoty…
Były to już odgłosy pierwszych nalotów i bombardowań hitlerowskich.
„Wracajcie natychmiast do Uściługa! Za Bugiem będziecie bezpieczne” – tak brzmiało kategoryczne polecenie mego męża, gdy spotkał nas w drodze do bombardowanej Warszawy. Sam musiał wracać do Naczelnego Wodza, przy boku którego wraz z reszta Sztabu Głównego spędzał straszliwe tygodnie tragicznego września.
Jednak sama z dziećmi w opustoszałym domu (bo nawet bliskich Olszewskich zabrakło, gdyż od niedawna wynieśli się byli do Nowogródka, gdzie Mirek został mianowany starostą) czułam się niepewnie i osamotniona. Postanowiłam przeto pojechać do odległego o 14 km. Włodzimierza Wołyńskiego, do naszych starych i serdecznych przyjaciół Zawistowskich. Ze ściśniętym sercem żegnałam się więc po raz drugi w tak krótkim czasie z naszą działką.
Usiadłam milczeniu z Malą i półtorarocznym Andrzejem na ławce w ogrodzie. Z tyłu- zagonki z arbuzami i słynnymi melonami; tuż przy ławce – spory już krzak kaliny. Z przodu, w kierunku domu – alejki, rabaty i klomby pełne kwiatów i ozdobnych krzewów i drzew. Dalej nieco i w lewo, w kierunku traktu – wśród obszernych poletek malin i truskawek – drzewa owocowe: przepyszne czereśnie, grusze, jabłonki,
śliwy, wiśnie… Wszystko w wyborowych odmianach i gatunkach, wyhodowane często ze specjalnie z Anglii sprowadzanych nasion i sadzonek. Wszystko – każdy bez wyjątku krzaczek, krzew i drzewo,
nie mówiąc już o kwiatach – posadziliśmy tu sami, z gołego pustkowia czyniąc rajski ogród.
I pachniał nam teraz ten ogród wszystkimi rajskimi woniami kwiatów, dojrzałych owoców, traw i zbóż… Rozbrzmiewał sielską muzyką owadów ptaków… Tu i ówdzie odzywał się z opłotków pies, tu i ówdzie porykiwała krowa lub zarżał koń…
Jak dawniej, zza rzeczki dobiegały prześliczne chóry rusińskie…
Słońce pieściło skórę łagodnym ciepłem i wszystko zdawało się nasycone pogodą, łagodnością spokojem…
-Mamo, czy to możliwe? – zapytała ze zdumieniem przytulona do mnie Mala. – Tak pięknie, tak spokojnie…Czy naprawdę jest wojna?
I to było nasze ostatnie pożegnanie z działką.
Już nigdy tam nie wróciliśmy.
W niewiele dni potem, 17 września, Rosja Sowiecka uderzyła na Polskę i złudne „bezpieczeństwo za linią Bugu” okazało się śmiertelnym zagrożeniem. Razem z rzesza podobnych nam, zrozpaczonych ludzi, ratujących się przed zagładą – przekroczyliśmy most graniczny w małej beskidzkiej wsi Kuty i stanęliśmy na progu zupełnie innej, nowej ery…
…Ery, w której Działki Osadnicze na Wołyniu są już tylko egzotycznym, coraz bardziej we mgle tonącym wspomnieniem…
Autorka wspomnień pani Zofia Jadwiga Bochwicz –Lewińska
wdowa po płk.dypl.Zbigniewie Brochwicz-Lewińskim
Dowódcy 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w latach 1922-1927
resztę życia spędziła na emigracji, była wieloletnim, zasłużonym
członkiem społeczności polonijnej w Glasgow.
Zmarła w dniu 5 marca 1992 roku w Manchesterze wieku 91 lat.
----------------
Redakcja Ułana Wołyńskiego dziękuje pani
Hannie Zawistowskiej - Nowińskiej za udostępnienie powyższego tekstu.

Kamień odsłonięty w 2005 roku na skwerze przed kościołem
Św. Stanisława Kostki w Warszawie na Żoliborzu