Kontynuujemy druk przywoływanych z pamięci wspomnień ostatniego żyjącego oficera 19 Pułku Ułanów Wołyńskich, mieszkającego od wojny w Londynie pana rotmistrza Tadeusza Bączkowskiego. Wspomnienia dotyczą pierwszych dni młodego oficera w pułku po przybyciu do Ostroga. Kolejny epizod to ewakuacja polskich jednostek z Francji w 1940 roku, uzupełniona nadesłaną przez rtm. Tadeusza Bączkowskiego relacją por. Michała Zająca.
Rtm. Tadeusz Bączkowski
PRZYWOŁANE Z PAMIĘCI
W PUŁKU 1936-1939
Podczas urlopu, jaki spędzałem po opuszczeniu Grudziądza, zdążyłem się oswoić z sytuacją, jaka zaistniała po ogłoszeniu nam przydziałów do pułków. Szok i zaskoczenie minęło.
19 Pułk Ułanów Wołyńskich nie był dla mnie czymś zupełnie nie znanym. Znałem dobrze genezę i historię Szwadronu Huzarów
rtm. Feliksa Jaworskiego - z którego wywodzi się 19 Pułk Ułanów.
Nie mniej w drodze do Ostroga zastanawiałem się, jakich spotkam nowych kolegów oficerów, i jak zostanę przyjęty.
Jeżeli miałem pewne obawy to musze stwierdzić, że one szybko się rozwiały.
Zostałem mile zaskoczony serdecznym przyjęciem. Od początku nie czułem się obco w nowym otoczeniu. Wydawało mi się tak jak bym przyjechał do rodziny, lub dobrze znajomych przyjaciół.
Szybko się zorientowałem, że ta rodzinna atmosfera panuje dal tego, że wszyscy oficerowie, kawalerowie i żonaci mieszkają w jednym bloku mieszkaniowym i całe życie towarzyskie odbywa się na terenie pułku i kasyna. Odwrotnie n.p. jak we Lwowie.
Ostróg nie posiadał takich atrakcji jak Lwów.
Myślę, że tę rodzinną atmosferę, jaka panowała w pułku kadra zawdzięczała dwóm Dowódcom Aleksandrowi Pietraszewskiemu i Dezyderiuszowi Zawistowskiemu.
Obu pamiętam jak w południe w drodze z dowództwa do bloku mieszkalnego, lub kasyna wolnym krokiem przemierzali teren koszar jak dwóch gospodarzy doglądających majątku.
Czasem zaglądali do stajni zobaczyć jak mieszkają konie. Przy spotkaniu zawsze przyjemny uśmiech i wymiana paru zdań.
Moim dowódcą był rtm. Stanisław Bedryjański oficer 2 Pułku Legionów Polskich, którego tradycję i legendę Rokitny przejął 2 Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich.
A ponieważ mnie z legendą Rokitny wiele łączyło od razu wywiązała się przyjemna atmosfera i współpraca. Ta przyjażń przetrwała, po
odejściu rtm. Bedryjańskiego z pułku i gdy po latach spotkałem go na emigracji w Szakocji i Londynie.
Bardzo ważną „osobistością” w Pułku był Medzio, koń majora Feliksa Jaworskiego, który na łaskawych chlebie („ z masłem”) dożywał ostatnich dni na terenie pułku. Miał swój box, nigdy nie był uwiązany, wchodził i wychodził, kiedy chciał, miał ułana, który go czyścił, karmił i poił w razie potrzeby.
Nie wspominam o mojej pracy i zajęciach służbowych, bo z tym nie było żądnych problemów.
Po trzech latach Szkoły byłem do tego dobrze przygotowany. Kończąc moje wrażenia ze spotkania z Pułkiem stwierdzam, że gdyby po pół roku pobytu w Pułku ktoś zaproponował by przenieść się do 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich (o który to, przydział starałem się) nigdy bym z tej propozycji nie skorzystał.
FRANCJA 1940
W 1940 roki ORP. 9PU. 3 Dywizji Piechoty, rozlokowany w trzech miejscowościach Loyat, Taupont i Neant ( Bretania) był w trakcie reorganizacji. W czasie, gdy Niemcy szybkim marszem zbliżali się do Paryża otrzymaliśmy rozkaz ewakuacji „ Przedostać się do portu St. Nazir
gdzie będą okręty brytyjskie, które przewiozą nas do Wielkiej Brytanii. Oddział nie miał żądnych środków lokomocji oprócz motocykla z przyczepką. Następnego dnia rozpoczęliśmy marsz w kierunku portu St. Nazir.
Po całodziennym marszu zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek.
Dowódca mjr Łączyński pojechał motocyklem na odprawę do dowództwa Dywizji, która posuwała się równolegle inną droga do portu St. Nazir.
Po powrocie na odprawie oficerów powiedział nam: ” Jest rozkaz Naczelnego Wodza, aby wojsko rozpuścić i własnymi sposobami przedostać się do wielkiej Brytanii”.
Szeregowych (ułanów) mieliśmy z poboru z Francji, po zwolnieniu z łatwością przedostali się oni do swoich domów. Ale zdecydowaliśmy się żeby dopóki Niemcy nas nie otoczą i zechcą barć do niewoli, marsz nadal kontynuować.
Dla porządku stwierdzam, że po latach w Londynie starałem się stwierdzić czy w Instytucie Historii i Muzeum im. gen Sikorskiego jest pisemne potwierdzenie w/w rozkazu. Dowiedziałem się, że nie ma. Ja tak zapamiętałem odprawę i nasza decyzję.
Następnego dnia rozpoczęliśmy marsz do portu St. Nazir. Szczęśliwym trafem wkrótce ktoś wypatrzył ciężarowy samochód - platformę, popularnie zwaną Kamion.
Okazało się, że motor jest opalany drewnem a tego było pod dostatkiem, domorośli ”spece” szybko kamion uruchomili.
Wówczas na platformie siadła grupa około 30 osób,1/3 oddziału, platforma jechała około 20 – 25 km a 2/3 oddziału w tym czasie maszerowało.
Po przejechaniu 22-25 km. platforma wracała i zabierała następną grupę 30 osób, w ten sposób systemem szufladkowym kontynuowaliśmy marsz do portu.
Major Łączyński jechał motocyklem, w drodze do portu zabłądził i dostał się do niewoli niemieckiej gdzie w czasie bombardowania zginął.
Pierwsza grupa, która dojechała do portu, a w której byli; rtm.Kronenberg, W. Piotrowski i J. Kiernes załadowała się na
brytyjski kontrtorpedowiec, który nie czekając na resztę oddziału odpłynął.
Dowódca drugiej grupy por. Michał Zając, zorientowawszy się, że żadnych okrętów brytyjskich w porcie nie ma, zdecydował się przeprawić rybackimi łódkami na wyspę oddaloną o kilka mil od portu.
Relacja por. Michała Zająca w załączeniu.1 Gdy przyjechałem do portu stwierdziłem brak brytyjskich okrętów, powziąłem taka sama decyzje i łódkami rybackimi przeprawiłem się na wyspę. Nie wiem czy to była ta sama wyspa, czy wylądowałem na innej plaży, por. Michała Zająca nie było.
Nie była to najlepsza decyzja, ale sprawdziło się znane w wojsku powiedzenie „szybka decyzja nawet zła czasem jest lepsza od tej powziętej po długiej deliberacji”.
Na drugi dzień przepływał obok wyspy mały tankowiec. Wysłałem por. Paschalskiego motorówką, aby zapytał kapitana, dokąd płyną. Kapitan powiedział, że płynie do Anglii, bo kończy mu się woda i żywność a Francuzi nie chcą wpuścić go do portu, bo boją się że Niemcy zbombardują.
Na prośbę Paschalskiego zgodził się nas zabrać. W ten sposób dopłynęliśmy do portu Folmouth, przeżywszy moment strachu, gdy zbliżaliśmy się nad ranem do brzegu , wyłonił się z chmur samolot. Na szczęcie był to samolot angielski. Po kilku dniach dołączyłem do reszty oddziału w Glas
1. Relacja por. Michała Zająca udostepniona przez rtm.Tadeusza Bączkowskiego
2.
Ewakuacja Or -u z Francji.
Wiele już lat minęło do naszej ewakuacji z Francji w czerwcu 1940 roku. W worku mojej pamięci pozostała część wspomnień z tych tragicznych dni. Oddział nasz stacjonował w Loyat, Taupont i Neant. Szwadron konny, w którym miałem zaszczyt służyć miał miejsce postoju w Loyat. W dniu 18 czerwca otrzymaliśmy rozkaz wycofania się po osi: Loyat, Taupont , Ploermal , Missilac, skrzyżowanie dróg Le Rend Point, Les Vogeres w kierunku na
Saint Nazir, gdzie miały na czekać na nas jednostki floty brytyjskiej. W związku z tym, że nie mieliśmy jeszcze pełnego uzbrojenia, wycofujący się oddział podzielił się na dwa rzuty. Rzut uzbrojony i rzut nie uzbrojony, Ze względu na obronę przeciw lotniczą maszerowaliśmy w małych grupach. Moją grupą dowodził por. Władysław Garapich. Maszerowaliśmy pieszo po zdaniu koni Francuzom, po przejściu miejscowości Ploermer natrafiliśmy na tor kolejowy łączący Renns i Saint Nazair. Na małej stacji kolejowej stał pociąg. Poprosiliśmy grzecznie kierownika lokomotywy, aby nas przewiózł do Saint Nazair. Z miejsca odmówił, ale por. M Erchard przy pomocy pistoletu nakłonił go do przewiezienia nas do Saint Nazair . Po przybyciu do portu nie zastaliśmy tam brytyjskich kontrtorpedowców mających nas ewakuować do Anglii. Władze portowe, aby uniknąć dalszego bombardowania, chciały się nas jak najszybciej pozbyć z portu. Małe łodzie rybackie przewiozły nas na mała wysepkę, odległa od portu około 15 kilometrów. Niestety już nie pamiętam nazwy tej wyspy.
Po wylądowaniu na niej okazało się, że tam była duża kolonia nudystów. Piękne i niezbyt piękne panie poczęstowały nas czarną kawą. W małym porcie na tej wyspie zatrzymał się francuski statek załadowany węglem z przeznaczeniem do Niemiec. Przy małej perswazji pistoletowej, kapitan tej węglarki zgodził się na przewiezienie nas do Anglii. Ułożenie na pokładzie jak śledzie, 26 czerwca 1940 roku dotarliśmy do Plymouth.
Według przepisów „ King Regulation” musieliśmy oddać Anglikom posiadaną broń. Byliśmy tym bardzo zaskoczeni. W porcie wiele pań częstowało nas ciastkami i herbatą. Załadowano nas do pociągu i na placu wyścigowym w Liverpool nakarmiono nas i po pewnym czasie ruszyliśmy dalej na północ do Szkocji, do miejscowości Coatgridge pod Glasgow. Warto tu przypomnieć, że rtm. Hugo Knnberger włożył dużo pracy w przygotowanie naszej ewakuacji i organizacji naszego OR-u. Jeden podchorąży z naszego oddziału, Zbigniew Czarkowski ułożył piosenkę, która przypomni naszym starym wiarusom z OR-u te czasy, kiedy pełni wiary w ostateczne zwycięstwo przybyliśmy do Anglii.
WOJENNE LOSY cz. IV
Szarża
Niemcy zaatakowali 22 lutego. Bój ten został przez historyków nazwany Bojem pod Włodzimierzem. Wygrana była nasza, jednak kosztem 3 zabitych i 2 rannych. Nasi chłopcy ze szwadronu wzięli 2 rannych jeńców. Bój ten był dla mnie dużym bolesnym przeżyciem. Choć cieszyłem się ze zwycięstwa, to również po cichu płakałem tak, żeby nikt nie widział. Zaczęło się od ataku batalionu niemieckiego, wspieranego przez kompanię węgierską oraz od silnego ostrzału artyleryjskiego. Nasze oddziały nie zostały zaskoczone. Spodziewano się tego, ale oczekiwanie było męczące. Niemcy i Węgrzy, ubrani w białe ochronne mundury i białe hełmy, byli trudni do wypatrzenia na puszystym śniegu. My byliśmy ubrani w ciemne mundury. Nasza linia obrony była wyraźnie widoczna na białym śniegu. Silny ogień niemieckiej broni maszynowej zmusił nasze kompanie „Piotrusia” i
„Lecha” do obrony pozycyjnej. Przewaga była po stronie wroga.
Wtedy nasz szwadron otrzymał rozkaz ataku. Prowadził go nowy dowódca, porucznik „Jarosław”. Wykonaliśmy kawaleryjską szarżę na tyły niemieckiego batalionu. Strzelaliśmy w galopie. Nie myślałem wtedy o niczym. Wszystkie czynności wykonywałem mechanicznie. Pędziliśmy, co koń wyskoczy. Padły pierwsze niemieckie strzały. Dowódca porucznik „ Jarosław” pędził po lewej stronie rozwiniętych
plutonów, a Ojciec po prawej stronie. Obaj z szablami w dłoniach.. Nasza szarża spowodowała załamanie się tyraliery niemieckiej, a w
rezultacie gremialną ucieczkę. Kompanie naszej piechoty, widząc skutki udanej szarży, poderwały się do ataku. Wspólnie goniliśmy ostrzeliwujących się Niemców. Pogoń trwała aż do Włodzimierza. Jasne, że po szarży ułani spieszyli plutony i w szyku pieszym, tyralierą, posuwali się do przodu. Ja w tym już nie brałem udziału.
Galopując na lewym skrzydle szarży wpadliśmy do małego lasku. Mój koń zwolnił. Prowadziłem go nogami, bo ręce miałem zajęte karabinem, z którego strzelałem. Nagle koń padł na przednie kolana, ja zaś zostałem wyrzucony z siodła głową do przodu, prosto w kupę śniegu. Prawdopodobnie ten śnieg mnie uratował. Myślałem, że głowa wbiła mi się w ramiona. Ból był tak silny, że zawyłem. Zobaczył to mój kolega Władek Sroka, też z Włodzimierza. Zatrzymał swojego konia, podjechał do mnie i zeskoczył. Pomógł mi wstać.
Spróbowałem poruszyć głową udało się, choć bardzo bolało. Przezwyciężając ból, zacząłem powoli kręcić głową to też się udało. Podniosłem karabin i podszedłem do swojego konia, który tymczasem wstał o własnych siłach. Okazało się, że kula ugodziła go w prawą przednią nogę, szczęśliwie jej nie łamiąc. Wziąłem do ręki wodze i próbowałem go prowadzić, jednak koń bardzo kulał.
Władek zaproponował mi, żebym wsiadł razem z nim na jego konia. Pomógł mi się wdrapać. Ruszyliśmy powoli w powrotną drogę.
Po drodze spotkaliśmy sanie, wiozące dwóch naszych rannych piechurów. Okazało się, że mimo tak dużego ognia z różnej broni i tej
pierońskiej szarży, mieliśmy zaledwie 5 rannych. „Nie taki diabeł straszny, jak go malują” powiedział nasz dowódca plutonu, wachmistrz „Łęk”.
Powoli dojechaliśmy do naszych kwater. Zdjęto mnie z konia i odprowadzono do szpitala. Moja siostra natychmiast się mną zajęła i powiadomiła Mamę, która przybiegła do szpitala. Masaże i kompresy poprawiły mój stan na tyle, że mogłem coraz lepiej poruszać głową i odczuwałem coraz mniejszy ból. Nie wiedziałem wtedy, że miałem uszkodzony kręgosłup. Jeśli mogłem kręcić głową, to znaczy, że wszystko w porządku. Rentgena nie mieliśmy. O uszkodzonym kręgosłupie dowiedziałem się wiele lat później.
Dowiedziawszy się o moim wypadku, Ojciec po powrocie z pola walki natychmiast się u mnie zjawił. Przyszli też koledzy i opowiadali o naszym zwycięstwie nad doborowymi jednostkami niemieckimi.
Jak wcześniej wspomniałem, poprzednio żołnierze szwadronu wzięli do niewoli dwóch rannych Niemców. Decyzją dowódcy Zgrupowania odesłano ich do Włodzimierza. Wiozła ich nasza sanitariuszka, którą we Włodzimierzu przyjęto bardzo dobrze. Wręczono jej list do naszego dowódcy z podziękowaniem i propozycją wspólnej walki przeciw Sowietom. List znalazł się w koszu.
Mój pobyt w szpitalu trwał zaledwie cztery dni. Wyszedłem na tyle sprawny, że mogłem pełnić podstawowe obowiązki.
Po powrocie otrzymałem nowego konia. Poprzedni został zlikwidowany i skonsumowany. Mój nowy koń był czarny jak poprzedni, miał gwiazdkę na czole i skarpetkę na przedniej prawej nodze. Podobał mi się bardzo. Ja jemu również musiałem się spodobać, bo przyjął mnie bez żadnych fanaberii, choć podczas mycia ugryzł myjącego go ułana, a drugiego chciał kopnąć. Nazwałem go Gieryngiem, bo był trochę gruby. Przed wzajemnym poznaniem dałem mu kostkę cukru i głaskałem po szyi. Wyszczotkowałem mu grzywę i ogon. Przyniosłem mu karmę, owies z sieczką, do której wrzuciłem mój podrobiony fasowany chleb. Pierwsze lody zostały przełamane.
To był dobry koń.
Jego dużą zasługą było to, że wyszedłem z życiem, choć okropnie poturbowany podczas ucieczki rosyjskich koni 54 Pułku Gwardii w nocy pod Zamłyniem. Z moim koniem zaprzyjaźnił się również Icek, który także przynosił mu różne smakołyki. To on wpadł na pomysł karmienia go marchewką. Ten smakołyk koń bardzo polubił. Zawsze obwąchiwał i penetrował nasze kieszenie w poszukiwaniu marchewki, sam ją sobie wyjmował po znalezieniu i z zadowoleniem chrupał. Miał bardzo delikatny chód. Jak mówił mój kolega Jasiu usypiający. Faktycznie, parę razy zasnąłem w siodle. Gdy tylko zaczynałem się
pochylać a groziło to upadkiem, budził mnie, podnosząc szybko głowę i parskając. Za to go pokochałem. Został zabity w Zamłyniu, kiedy
wierzganiem, kwiczeniem i kopaniem bronił mnie przed stratowaniem. Gdyby mnie nie zasłaniał, kule, które go ugodziły, ugodziłyby mnie.
Działania wojenne Niemców przeciw naszej Dywizji zaczęły się coraz bardziej nasilać. Nie było dnia, aby jakaś nasza jednostka nie toczyła boju. Ponieważ na teren działalności naszej Dywizji weszły jednostki partyzantki sowieckiej, powstała konieczność nawiązania z nimi kontaktów w celu wspólnej walki z Niemcami.
17 lutego dowódca naszej Dywizji nawiązał kontakt z zastępcą zgrupowania sowieckiego majorem Fiodorowem, a następnie z pułkownikiem Bojanowem. Ustalili oni sposób kontaktów, pomocy oraz wyznaczyli odcinki terenu bronionego przez poszczególne zgrupowania. Nasza Dywizja uzyskała pomoc w zaopatrzeniu w amunicję, szczególnie do broni niemieckiej oraz lekkiej broni maszynowej produkcji sowieckiej. Ustalono znaki rozpoznawcze. Od tej chwili żołnierze naszych oddziałów nosili na lewym ramieniu opaski biało czerwone z literami W.P. Rosjanie nosili opaski czerwone. Wspólne walki z tym zgrupowaniem trwały do kwietnia, kiedy to Rosjanie opuścili teren Wołynia i przeprawili się przez Bug. Przeprawę zorganizowały i zabezpieczały nasze oddziały. Jednostki te walczyły na terenach Lubelszczyzny w Lasach Janowskich wspólnie z
jednostkami polskimi, a później samodzielnie aż do wyzwolenia tych ziem. Nie doczekał tej chwili major Fiodorow, zginął w boju
19 marca. Działania zbrojne coraz bardziej nasilały się w rejonie Kowla, do którego zbliżały się oddziały sowieckie Frontu Ukraińskiego pod
dowództwem marszałka Rokossowskiego. Nasz rejon Włodzimierski miał chwilę oddechu. Szwadron pełnił funkcję ochrony sztabu
Zgrupowania, rozpoznania i kurierską. Jednym z oddziałów, którego przemarsz z naszej bazy do bazy zgrupowania Gromada we wsi Osa
pod Kowlem ochranialiśmy, była Kompania Warszawska, późniejsza kompania saperów naszej Dywizji. Jej trzon osobowy stanowiła młodzież studencka. Dowodzili nią oficerowie zawodowi. Doświadczona w walce, dobrze uzbrojona, natychmiast po wejściu na nasz teren wzięła udział w zwycięskim boju w rejonie Uściługa z żandarmerią niemiecką i własowcami (były to oddziały, stworzone przez Niemców z wziętych do niewoli żołnierzy sowieckich). Po latach, podczas uroczystości weselnych mojego syna, spotkałem członka tej Kompanii. Był to nieżyjący wujek żony mojego syna Kazimierz Julien, zamieszkały w Warszawie, były członek pocztu sztandarowego. W trakcie wspólnej kolacji rozpoznał mojego Ojca.
Przy przeprowadzeniu tej Kompanii nie mieliśmy żadnych trudności. Poznaliśmy wspaniałych ludzi, którzy zasłynęli dwukrotną budową mostu na rzece Turii. Druga budowa odbywała się pod silnym ostrzałem artylerii niemieckiej oraz broni maszynowej. Przez ten most przeszły oddziały regularnej armii Frontu Ukraińskiego - 54 i 56 Pułk
Gwardii. Zasługą Kompanii była także budowa kładki przez rzekę Prypeć pod huraganowym ogniem Niemców i Sowietów.
Po powrocie do Bielina czekało na nas następne zadanie - przejście przez linię frontu i dotarcie do Sztabu Armii Frontu Ukraińskiego. Odbyło się to w dniach 20 - 21 marca. Celem tej akcji
było ubezpieczenie osoby Szefa Sztabu naszej Dywizji, majora
„Żegoty”, który przekazał stronie sowieckiej informacje o działaniach
jednostek niemieckich, ich liczebnym wzroście, a także o nasileniu działań lotniczych. Najważniejszym celem tej wizyty było ustalenie wspólnych działań naszej Dywizji, partyzanckich jednostek sowieckich oraz regularnych jednostek Armii Sowieckiej 54 i 56 Pułków Kawalerii Gwardii.
Przejście przez linię frontu zabezpieczali Sowieci. Sowieci podziwiali prezencję Szwadronu, jego wyszkolenie, i uzbrojenie. Podobno wstępne ustalenia przebiegły pomyślnie, a Sowieci przekazali nam sporą ilość amunicji. Powrót również był udany. Najgorsza była pogoda. Zaczął padać deszcz ze śniegiem, co przy dużym wietrze i mrozie powodowało zamarzanie naszych ubrań i szybkie zmęczenie a do przejechania mieliśmy ponad 60 km. Jednak przejechaliśmy szczęśliwie, bez żadnych utarczek, ale bardzo zmęczeni i zmarznięci. Do Bielina dotarliśmy późno w nocy. Radość sprawiła nam czekająca na nas drużyna gospodarcza pod dowództwem mojej mamy, podająca nam gorący rosół jeszcze, kiedy siedzieliśmy w siodłach. Mój Icek latał jak w ukropie nosząc manierki z gorącym
rosołem. Wszyscy też chcieli wiedzieć, co, jak, kto nas przyjął, co nam dali do jedzenia. Nastąpiło oficjalne powitanie Szwadronu przez nowego dowódcę, kapitana „Gardę” Kazimierza Rzaniaka i sztab (poprzedni dowódca został zdjęty za niefortunne decyzje).
Ojciec popisał się paradą szwadronu oraz swoim finezyjnym władaniem szablą przy wydawaniu komend i salutowaniu.
Po nakarmieniu i oporządzeniu koni poszliśmy spać. Obudziłem się z wysoką gorączką. Jakoś wypadki i choroby dopadały mnie trochę za często. Znalazłem się znowu w szpitalu. Obłożono mnie bańkami. Siostra, brat i Matka byli częstymi gośćmi przy moim łóżku. Powoli dochodziłem do zdrowia.
Szwadron nie chorował, ale odpoczywał. Na przedpolach Włodzimierza rozegrała się bitwa. Ze strony niemieckiej atakowały moździerzami i bronią maszynową dwie kompanie. Niemcom towarzyszyły dwie kompanie węgierskie, które miały za zadanie ubezpieczanie Niemców. Scenariusz obrony przyjęty przez nasze oddziały był podobny do scenariusza z poprzedniej bitwy pod Włodzimierzem kontratak. Jednak siły niemieckie były większe i miały doświadczenie z poprzedniej porażki. Użyto również samochodów pancernych. I znowu dzięki szarży szwadronu, później spieszeniu i zaatakowaniu formacji niemieckich od tyłu rozbito ten atak. Niemcy zaczęli chaotycznie ostrzeliwać z granatników domniemane stanowiska naszych ułanów, nie wiedząc o tym, że na to ostrzeliwane miejsce wjechały ich samochody pancerne.
To zdarzenie było bardzo korzystne dla naszych oddziałów.
Broń pancerna pod gradem własnych pocisków musiała być wycofana, a piechota niemiecka musiała uciekać, pozostawiając na
polu 32 zabitych. Węgrzy zaczęli atakować, lecz po pewnym czasie również się wycofali, nie mieli, kogo osłaniać, a sami nie chcieli
prowadzić ataku. Zwolnili wziętych do niewoli naszych żołnierzy i oddali im broń.
Bój pod Kapitułką, oprócz zwycięstwa przyniósł naszym oddziałom duże ofiary 7 zabitych i 5 rannych. Jedną z ofiar był nasz dowódca szwadronu, porucznik „Jarosław”, ciężko ranny w szarży. Rana była poważna, wykluczyła go z dowodzenia i walki. Dowództwo przejął chorąży „Ryś” - mój Ojciec. Tak oto tragicznie zakończyła się kariera porucznika Longina Dąbek - Dębickiego w naszym szwadronie, została po nim tylko nazwa szwadronu „ Jarosława”. Jego pseudonim przypisano do naszego szwadronu, mimo, że dowodził niecałe dwa miesiące. Było mi przykro, że szwadron, którego twórcą był i którym dowodził do chwili rozwiązania mój Ojciec, nie nosił nazwy „Rysia”. Ale wtedy nazwy nadawano w 27 Dywizji od pseudonimów oficerów, a nie podoficerów i chorążych. Moje późniejsze próby zmiany nazwy szwadronu nie przyniosły rezultatu. Kuracja przebiegała pomyślnie.
W ciągu tygodnia wypisano mnie ze szpitala. Pełniłem czynności pomocnicze w kancelarii Dowódcy Zgrupowania, następnie zostałem szwadronu. przeniesiony do służby wartowniczej. Ze względu na stan zdrowia nie brałem udziału w działaniach
Demczuk c.d do nr.32
Cz.5
Nowym sukcesem naszych oddziałów było wzięcie do niewoli plutonu niemieckiego wraz z dowódcą. Pluton liczył 72 żołnierzy. Miałem przyjemność pełnić wartę przy stodole, w której przebywali.
Było wielką satysfakcją widzieć tych butnych Szwabów pokornych jak baranki. Pluton został we Włodzimierzu wymieniony na 450 polskich więźniów, złapanych na ulicach przez patrole SS.
Więźniowie byli torturowani w celu uzyskania informacji, kto pomaga bandytom (tak Niemcy nazywali naszą Dywizję). Człowiekiem, który doprowadził do tej wymiany, był proboszcz Kościoła Farnego, ksiądz Infułat Stanisław Kobyłecki. Mój proboszcz
u niego służyłem do mszy, był naszym spowiednikiem, należeliśmy do jego parafii. Jego credo pomoc dla potrzebujących. Wszystko, co miał, oddawał głodującym i ubogim. Ta maksyma najwyraźniej nie podobała się niektórym hierarchom kościelnym. Mimo wykształcenia, mimo ofiarnej pracy w Kurii Biskupiej w Olsztynie jako Kanclerz nie awansował wyżej. Zmarł w 1987 roku w Rychnowie.
Jego inicjatywa wymiany jeńców na niewolników była bardzo niebezpieczna - biorąc pod uwagę porażki, jakie Niemcy ponosili mimo przewagi w ludziach, technice i uzbrojeniu.
Jednak ksiądz Kobyłecki przekonał naszych dowódców, a także Komendę Niemiecką Garnizonu Włodzimierza, nawet tych z SS. Doszło do ugody. Nasz szwadron konwojował ten pluton do samego Włodzimierza, gdzie został przekazany żandarmerii niemieckiej, z honorami wojskowymi z obu stron. Dowódca szwadronu (Ojciec) przekazał raport stanu osobowego plutonu, a major niemiecki pismo
dziękczynne Dowódcy Garnizonu Włodzimierza. Więźniów we Włodzimierzu zwolniono.
Pod koniec marca, zgodnie z porozumieniem ze stroną sowiecką, nastąpiło przemieszczenie oddziałów „Gromady” bliżej Włodzimierza. Opuszczone tereny zajęły formacje partyzantki sowieckiej i formacje 16 Dywizji Gwardii.
Jednym z dowódców sowieckich, który bardzo dużo pomagał naszej Dywizji, był zastępca dowódcy 16 Dywizji Gwardii, pułkownik Kobylański. Przystojny mężczyzna, doński Kozak w pięknym
burnusie (czarnej filcowej pelerynie).Maskotką jego i całej dywizji była jego córka. Miała 12 lat i była ciągle z nim. Matka, która była lekarzem w tej dywizji, zginęła podczas nalotu. Pułkownik polubił mojego Ojca, z którym spotkał się kilkakrotnie. Podziwiał całą naszą rodzinę, która jak mówił poświęciła się dla wyzwolenia Ojczyzny. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, brud, wszy, głód i śmierć. Był lubiany przez swoich żołnierzy i darzony szacunkiem przez naszych. To on dla lepszej współpracy wysłał telegrafistów do dowództw naszych
zgrupowań. Polecił przekazać naszym oddziałom broń niemiecką, zdobytą przez jego pułki. Dobry człowiek i dobry dowódca. A zginął od jednej serii niemieckiej razem ze swoją córką, którą wiózł przed sobą na koniu.
Skoncentrowanie naszych oddziałów na mniejszym terenie było skutkiem coraz cięższych i częstszych ataków niemieckich, mających
na celu oczyszczenie tyłów swojej linii frontu. Niemcy używali przeciw nam, partyzantce sowieckiej i jednostkom wojskowym Armii Sowieckiej coraz potężniejszych formacji zbrojnych, wyposażonych w ciężką artylerię, broń pancerną i lotnictwo. Samoloty niemieckie bez przerwy zaczęły obrzucać nasze stanowiska bombami i ostrzeliwać je. Artyleria dalekosiężna systematycznie, z niemiecką precyzją, ostrzeliwała wioski, zajmowane przez nasze oddziały. Oddziały niemieckie coraz szczelniej zamykały pierścień okrążenia.
Należy w tym miejscu podkreślić, że oddziały węgierskie sprzyjały naszym działaniom. Jak tylko mogły, unikały walki, a także często pomagały lub osłaniały w dalszej walce nasze szpitale. Kontakt z Węgrami naszych łączników owocował dostawami broni, a szczególnie amunicji zwłaszcza w ostatniej fazie walk, gdy nasze oddziały przebijały się przez front i rzekę Bug. Pomoc ta była nieoceniona, szczególnie dla pojedynczych rozproszonych oddziałów.
Z chwilą rozpoczęcia akcji oczyszczającej i działań jednostek partyzantki sowieckiej, jednostki UPA mające swoje bazy na terenie
Wołynia zdemobilizowały się lub uciekły na południe, w rejony Małopolski.
Szwadron nasz został w tym czasie odkomenderowany do dyspozycji dowódcy Zgrupowania, kapitana „Gardy”. Otrzymał zadanie pomocy i ubezpieczenia przenoszonego do miejscowości Torówki szpitala dywizyjnego. Nasz pluton wykonywał zadanie
pomocnicze, łącznościowe. Byłem w drużynie kurierskiej. Bez względu na porę dnia i pogodę oraz stan zagrożenia przewoziliśmy meldunki do poszczególnych kompanii i batalionów od dowódcy zgrupowania naszego i innych. Takie samo zadanie miał w tym czasie drugi szwadron 21 Pułku Ułanów, podlegający dowódcy „Gromady”.
Pogoda tymczasem stawała się coraz bardziej przykra. Zaczęła się wiosna: na zmianę śnieg i deszcz, słońce i zamiecie. Coraz trudniej było się poruszać po terenie, szczególnie grzęznącymi w błocie wozami. My na koniach jakoś dawaliśmy sobie radę. Ja nadal
odczuwałem objawy chorobowe, ale nie meldowałem o tym dowódcy. Jednak kaszel nasilał się. Gorączka również. Obecnie powiedziano by nawrót grypy. Ale wtedy, kto tak myślał. Leczyliśmy się sami. Niedospani, zmęczeni, niedojedzeni, niedomyci, zawszeni. Wszy były wszędzie, w każdej kwaterze i w każdej stodole. To wszystko odbijało się na naszym zdrowiu. Nie było czasu, by odpocząć, wykąpać się, dokonać odwszenia. Nie było lekarstw. Pomagaliśmy sobie
wzajemnie, nacierając się samogonem, którego nie brakowało, nad jego produkcją czuwała nasza drużyna gospodarcza.
W kwietniu rozpoczęła się ofensywa niemiecka na nasze oddziały. Naloty przynosiły duże straty głównie w sprzęcie, tabor, konie, budynki. Dowództwo wydało rozkaz stworzenia obrony przeciwlotniczej. Nasza trójka zbudowała kołowrót. Był to słup, na którym poziomo zamocowaliśmy obracające się koło. Na kole
zamontowaliśmy nasz ręczny karabin maszynowy. Można było z niego strzelać w każdym kierunku. Nasz pomysł podchwycili inni. Otrzymaliśmy pochwałę w rozkazie dziennym dowódcy. Efekt całej naszej obrony był taki, że samoloty latające nad samymi naszymi głowami ostrzeliwując i zrzucając bomby, z obawy, a może z powodu skuteczności ognia naszej obrony, zaczęły latać o wiele wyżej. Celność ich ognia i bombardowania znacznie spadła. Naloty były jednak coraz częstsze i dokuczliwsze. 5 kwietnia nalot spowodował duży pożar w naszych kwaterach. Zagrożony był także oddział szpitala. Cały nasz szwadron pomagał w gaszeniu, ratowaniu rannych
i sprzętu medycznego oraz w przenoszeniu szpitala do innych zabudowań.
Następnego dnia otrzymaliśmy rozkaz ubezpieczenia przemarszu sowieckich oddziałów partyzanckich generałów Karasiowa i Kuroczenki w drodze do przeprawy na Bugu. Tam nasi saperzy zbudowali most, przez który przeszły sowieckie oddziały.
Ubezpieczenie trwało dwa dni. W tym czasie nasz teren obrony opuściły oddziały partyzanckie generała Fiodorowa. Nastąpiła nowa reorganizacja naszej obrony. Nasze siły znacznie się uszczupliły. Poinformowano nas, że ruchy oddziałów sowieckich były konieczne ze względu na mającą się zacząć ofensywę Frontu Ukraińskiego. Jednak ofensywa ta nie nastąpiła.
Z 8 na 9 kwietnia nasz szwadron otrzymał zadanie ubezpieczenia zrzutowiska lotniczego pod Władynopolem. Zrzutu dokonał tylko jeden samolot. Spadło kilka zasobników z bronią, amunicją, jedną radiostacją, trochę mundurów i medykamentów. Nie było tego zbyt dużo. Jak się później dowiedzieliśmy, samoloty angielskie nie dostały zezwolenia na lądowanie na terenach wyzwolonych przez Sowietów, a lot z Włoch był bardzo trudny i kosztowny ze względu na dużą odległość. Wylatujące eskadry ponosiły duże straty. Powróciliśmy z wykonanego zadania. Był dzień Święta Wielkanocnego. Nie zdążyliśmy się rozlokować i skonsumować wielkanocnego posiłku, gdy nastąpił nalot. Dwa Sztukasy z broni maszynowej poświęciły nam potrawy i bombami okrasiły święto.
Natychmiast przystąpiliśmy do obrony z doskonałym skutkiem. Jeden z samolotów został zestrzelony, drugi wzbił się wyżej, pokręcił się trochę i odleciał nie strzelając. Kto zestrzelił wrogi samolot nie wiadomo. Każdy celowniczy sobie przypisywał ten zaszczyt. Na polecenie Ojca wskoczyliśmy na konie z zadaniem dotarcia do
zestrzelonego samolotu. Chodziło o wymontowanie karabinu maszynowego. Jednak już na miejscu stwierdziliśmy, że karabin nie nadaje się do użytku. Został zniszczony podczas wybuchu po upadku samolotu. Jednak już sam fakt zestrzelenia poprawił nam humory. Mogliśmy trochę odpocząć, dobrze się najeść i pójść spać - nie wiedząc, że ten niewielki atak lotniczy przyniósł jednak straty w
ludziach. Bomby zabiły kilku cywilów, ukrytych w schronie ziemnym, zburzyły kilka zabudowań - w tym budynek zajmowany przez dowództwo Zgrupowania. Podczas gdy my odpoczywaliśmy, nasze oddziały odpierały ataki niemieckie od strony Uściługa i Lubomla.
10 kwietnia nastąpiło wspólne kontrnatarcie naszych oddziałów i partyzantów sowieckich generała Fiodorowa i pułkownika Romanienki. Bitwy toczyły się ze zmiennym szczęściem. W niektórych miejscach Niemców wyparto, w innych musiano pod naporem niemieckiego ognia artyleryjskiego i broni pancernej wycofać się na nowe pozycje obronne. Przyczyną tego był brak obiecanej przez Sowietów pomocy artyleryjskiej. My oprócz częstych nalotów nie mieliśmy starć z wrogiem. Przygotowywaliśmy się do
wspólnego z regularną armią Frontu Ukraińskiego ataku na Włodzimierz.
Rozkaz przyszedł nagle. 12 kwietnia otrzymaliśmy zadanie bojowe. Wspólnie z 56 Pułkiem Kawalerii Gwardii, piechotą i artylerią zajęliśmy stanowiska do ataku. Sowiecki major dowodzący grupą
24
artylerii i piechoty zlekceważył uwagi kapitana „Gardy”, by zabezpieczyć drogę do Uściługa. Zlekceważenie tej sugestii zemściło się boleśnie. Gdy razem z Sowietami zaczęliśmy z powodzeniem wdzierać się na przedmieścia Włodzimierza, nastąpił atak niemieckiej formacji pancerno-motorowej od strony Uściługa, prosto na odkryty bok stanowisk piechoty i artylerii sowieckiej. Artyleria została rozbita,
wybito piechurów. Widząc, co się stało, nasz dowódca dał rozkaz do odwrotu. Razem z kawalerzystami sowieckimi wycofaliśmy się z Włodzimierza, zajmując stanowiska obronne na skraju miasta. Armijna artyleria dalekosiężna wsparła nas w obronie. Kontrnatarcie niemieckie zostało powstrzymane. Niemcy wycofali się do Włodzimierza. Pozwoliło to na spokojne wycofanie się z przedpola miasta. Jednak straty w sowieckiej piechocie i artylerii były bardzo duże. Pułkownik Kobylański, zastępca dowódcy 16 Dywizji Kawalerii Gwardii, podziękował naszemu dowódcy, kapitanowi „Gardzie”, za postawę naszych oddziałów i udzielenie pomocy wycofującym się oddziałom sowieckim. Sprawca tej porażki, dowodzący major zginął.
14 kwietnia nastąpiło wycofanie się naszych oddziałów w kierunku rzeki Bug, w rejon bagienny, w okolice wsi Stężarzyce – Pisarzowa
Wola. Nasz szwadron, wraz ze sztabem naszego Zgrupowania, zajął rejon Kolonii Strzeleckiej. Powoli wszystkie oddziały wycofały się w tym kierunku, walcząc z nacierającymi oddziałami 130 Dywizji Piechoty Niemieckiej.
Walki obronne naszych oddziałów były tak skuteczne, że rozbito całkowicie dwie kompanie niemieckie, a trzecia widząc owoce tej klęski sama uciekła z pola walki. Odetchnęliśmy trochę. Nawet lotnictwo niemieckie przeniosło swoje naloty w inny rejon walk. Całe formacje samolotów atakowały oddziały Zgrupowania „Gromady” i stanowiska wojsk sowieckich.
Obrona naszego rejonu stawała się coraz trudniejsza. Braki amunicji mocno dawały się we znaki. Oddziały niemieckie całkowicie okrążyły naszą dywizję oraz 8 sowieckich batalionów partyzanckich, a także dwa pułki kawaleryjskie 54 i 56 Gwardii.
W nocy 17 kwietnia dowództwa oddziałów polskich i sowieckich uzgodniły wspólną akcję przerwania okrążenia i przebicia się na stronę sowiecką. Zaczęto przygotowywać operację.
Wycofując się z poprzednich stanowisk obronnych, nasze oddziały po przejściu rzeki zniszczyły mosty. Wstrzymało to natarcie niemieckiej broni pancernej. Grząski grunt w okolicach rzek nie pozwolił na żadne manewry ciężkiego sprzętu. A siła naszego ognia nie pozwoliła piechocie niemieckiej na złamanie naszego oporu.
Stanowiska obronne naszego plutonu i kompanii „Piotrusia” zostały ulokowane nieopodal 300 - metrowej grobli, biegnącej przez bagienny
teren, oraz zniszczonego drewnianego mostu. Wymościliśmy stanowiska gałęziami i na nich leżeliśmy. Takie usytuowanie linii obronnej okazało się bardzo skuteczne. Pociski artyleryjskie, granaty oraz bomby zrzucane przez samoloty wybuchały najczęściej pod
skorupą pokrycia bagiennego. Groblę utrzymaliśmy przez dwa dni, mimo ciągłych nalotów (średnio, co trzy godziny), mimo ciągłego ostrzału artyleryjskiego i z broni pancernej. Ostrzał trwał również w nocy. Nie ruszyliśmy się z miejsca. Nie pozwoliliśmy na odbudowę mostu przez własowców. Wszystkie ataki odparto.
Nasze trójka miała dobrą osłonę zwalonych drzew. Niedaleko przebiegał rów wypełniony wodą, którym dostarczano nam żywność i amunicję. Ze wspomnianych przeze mnie wcześniej powodów zdrowotnych takie leżenie na krzakach obok bulgocącej wody, w gejzerach błota wyrzucanego podczas wybuchów, przy braku ciepłej żywności, nie było dla mnie przyjemne. Tym bardziej, że i nocą pozostawaliśmy na naszym stanowisku, bo nie miał nas, kto zmienić. Dopiero następnego dnia rano dokonano zmiany. Otrzymaliśmy zadanie ponownego przeniesienia szpitala dywizyjnego w inny rejon. Grobli broniono jeszcze przez dobę. Nie mogąc pokonać naszej obrony, Niemcy uderzyli na oddziały sowieckie. Zepchnęli Sowietów z linii obrony i tym samym dostali się na nasze tyły. Wtedy też zakończyła się obrona grobli. Musieliśmy się wycofać, rozbijając otaczające nas oddziały niemieckie. Dotarliśmy do Lasów Mosurskich w rejonie Ziemlicy i Stężarzyc.
Ułan Wołyński nr 38. Rok 2009
WSPOMNIENIE O STARSZYM WACHMISTRZU ANTONIM KRZYWINIE
Włodzimierz Krzywina
WSPOMNIENIE O STARSZYM WACHMISTRZU ANTONIM KRZYWINIE
Postaram się napisać, co pozostało mi w pamięci jako ucznia Gimnazjum Nr 705 im. Marii Konopnickiej położonym na malowniczym wzgórzu w mieście Ostróg nad Horyniem. Mój ojciec Antoni Krzywina urodził się 7 stycznia 1901 roku w Pogórzu na ziemi chełmskiej.
Jako młodzieniec znalazł się w Rosji, wywieziony jak wielu innych ludzi. Jednak los uśmiechnął się, po wielu tarapatach dostał się do szkoły średniej, póżniej wyższej. W czasie pobierania wiedzy związał się z ruchem oporu przeciw zaborcy.
Wstąpił ,jako ochotnik do Szturmowego Szwadronu rtm. Feliksa Jaworskiego. Brał czynny udział w wielu potyczkach.
W sierpniu 1920 roku walczył pod Skrzeszewem i Frankopolem.
Po odzyskaniu niepodległości służył w 19 Pułku Ułanów Wołyńskich im. gen. Edmunda Różyckiego, którego stałym garnizonem zostało miasto Ostróg nad Horyniem.
Stacjonował tam również 11 Baon Korpusu Ochrony Pogranicza. Ojciec mój z posiadanym zasobem wiedzy został skierowany do sztabu pułku. Pracował tam do ogłoszenia mobilizacji w sierpniu 1939 roku. Po uzupełnieniu stanów osobowych 19 Pułk Ułanów Wołyńskich w składzie Wołyńskiej Brygady Kawalerii w Armii Łódż wyruszył na front.
W wojnie, jaką rozpoczął Hitler w 1939 roku 19 Pułk Ułanów prowadził działania w rejonie Mokra - Miedzno - Ostrowy.
W walkach tych bronił wyznaczonego odcinka, zniszczył sporo sprzętu wojskowego nieprzyjaciela, tym samym niemieckie jednostki pancerne musiały wycofywać się, opużniało to dalsze ataki wroga.
Za waleczność i poświęcenie 19 Pułk Ułanów został odznaczony
Krzyżem Virtuti Militari. Zostało odznaczonych wielu żołnierzy
Podoficerów o oficerów/ brak wiadomości o ojcu/*
W okresie całej służby wojskowej ojciec został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem za wojnę 1919-1920, Medalem Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości.
Pod koniec października 1939 roku powrócił na Wołyń. Włączył się do pracy konspiracyjnej w Związku Walki Zbrojnej następnie Armii Krajowej. Po pewnym czasie przez zielona granicę wrócił w rodzinne strony z małżonką(informacja mojej mamy).
Po zakończeniu II Wojny Światowej pracował, jako kierownik Domu Starców w Samoklęskach i w Różanem.
Sterany wojną i schorowany umarł 21 lutego 1966 roku w szpitalu w Tarnogrodzie. Pochowany został w grobowcu rodzinnym w Kamionce koło Lubartowa. Cześć jego pamięci.
Po powrocie z robót przymusowych w Bauzug Munster West 2101 ukończyłem studia na Uniwersytecie Łódzkim.
Lubartów 08.08.2007 r.
Przypisek redaktora
.
Przedstawiony w oryginalnym brzmieniu tekst nadesłany
został przez pana Włodzimierza Krzywinę z Lubartowa,
jest to wspomnienie o jego ojcu Antonim Krzywinie
starszym wachmistrzu 19 Pułku Ułanów Wołyńskich.
* Za walki w 1939 roku 19 Pułk Ułanów Wołyńskich odznaczony został
Krzyżem Virtuti Militari przez gen. broni Władysława Andersa
11 listopada 1966 roku w Londynie.
Poza tym żadnych odznaczeń dla ułanów, podoficerów i oficerów
19 pułku Ułanów Wołyńskich za walki we wrześniu 1939 nie było.
Ułan Wołyński nr 30. Rok 2007
Ceremoniał wręczania Odznak Pułkowych
w 19 Pułku Ułanów Wołyńskich
im. Gen. Edmunda Różyckiego
Hanna Irena Różycka
Ceremoniał wręczania Odznak Pułkowych w 19 Pułku Ułanów Wołyńskich
im. Gen. Edmunda Różyckiego
Na podstawie materiałów zawartych w zbiorach Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie można odtworzyć ceremoniał wręczania Odznak Pułkowych związany ściśle ze Świętem Pułku obchodzonym 19 sierpnia w rocznicę zwycięskiej bitwy pod Skrzeszewem i Frankopolem.
Ze starych powstałych siedemdziesiąt lat temu dokumentów dowiadujemy się jak wyglądało uroczyście obchodzone Święto
19 Pułku Ułanów Wołyńskich im gem Edmunda Rózyckiego w garnizonie w Ostrogu nad Horyniem.
Obchody Święta Pułku w 1937 roku, trwały dwa dni 18 i 19 sierpnia. W dniu 18 sierpnia o godz. 18.30 odbyło się zebranie oficerów w kasynie oficerskim w sprawie nadania odznaki pułkowej.
Po czym o 19.30 odbył się uroczysty Apel poległych całego Pułku. Przemawiał dowódca Pułku płk. Aleksander Piotraszewski, listę poległych odczytał Adiutant Pułku, uczczono ich chwilą ciszy.
Pododdziały prezentowały broń. Nazajutrz o godz. 6.00 uroczystą pobudkę przed dowództwem pułku odegrał pluton trębaczy.
O godz. 11.00 odprawiona została Msza Św. Polowa dla całego pułku ze sztandarem i plutonem trębaczy w szyku pieszym.
Oficerem Sztandarowym był ppor. Wacław Jahołkowski.
Po mszy na placu alarmowym zastepca dowódcy pułku składał raport dowódcy. Następnie dowódca pułku zdał raport dowódcy Wołyńskiej Brygady Kawalerii, poczym nastąpiła ceremonia nadania Odznaki Pułkowej.
Odczytano rozkaz mówiący o nadaniu tego zaszczytnego wyróżnienia na podstawie Regulaminu Odznaki Pułkowej /Dz.Rozk. Nr.10/28. poz.123 odznakę pułkową 19 Pułku Ułanów Wołyńskich z rąk dowódcy pułku otrzymali następujący oficerowie służby stałej
:
ppłk Smerczyński Władysław
ppłk Kramczyński Józef
kpt. Kardaś Leon
kpt. Nowakowski Mieczysław
kpt. Makohoński Aleksander
kpt. Tryszkiewicz Feliks
rtm. Wdziękoński Tomasz
rtm. Włodarkiewicz Jan
rtm. Dabrowski Józef
por. Kalman Stanisław
por. Niedzielski Stanisław
por. Olszowski Stefan
por. Szaciło Jan
ppor. Szymański Zbigniew
mjr. Grzeszyński Tadeusz
ppor. Gumiński Wojciech
Po uroczystym wręczeniu odznak odbyła się defilada
w ustalonym rozkazem porządku.
Pierwszy defilował pluton trębaczy, potem dowódca pułku, z-ca dowódcy pułku, poczet sztandarowy, pluton kolarzy ( bez rowerów), pluton łączności, drużyna pionierów, 1, 2, 3, 4 szwadrony liniowe, szwadron karabinów maszynowych.
Po defiladzie o 12.30 odbył się wspólny żołnierski obiad w
Kolonii Hnidawa .
Ułan Wołyński nr 30. Rok 2007
Z ŻYCIA STOWARZSZENIA
Hanna Irena Różycka
Z życia Stowarzyszenia. Wielkanoc 2007
W sobotę 21 kwietnia 2007 roku w gościnnym domu państwa Urszuli i Stefana Przywuskich, członków naszego Stowarzyszenia odbyło się uroczyste tradycyjne od lat obchodzone wielkanocne spotkanie Ułańskie Jajeczko.
Wielokrotnie zapraszani, tym razem z wdzięcznością skorzystaliśmy z okazji przyjmując zaproszenie. W obszernym salonie gospodarzy w otoczeniu historycznych pamiątek i patriotycznych akcentów przebiegało nasze spotkanie, na które przybył z Londynu pan rtm. Tadeusz Bączkowski – Honorowy Członek naszego Stowarzyszenia.
Serdeczne słowa powitania skierował do przybyłych gości pan domu Stefan Przywuski. W kilku zdaniach nawiązał do wizyt śp. rtm Włodzimierza Bernarda w tym domu i tym samym przywołał tę postać w serdecznej naszej pamięci.
Pani Urszula uzupełniła wypowiedź męża zapraszając do uroczyście zastawionego stołu. Podano smakowite dania kuchni polskiej z regionu Mazowsza własnoręcznie przyrządzone przez panią domu. Wznoszono toasty przednimi winami.
W serdecznej atmosferze rozmowom i wspomnieniom nie było końca, zabrzmiały echa pieśni ułańskich zaintonowane przez panią Urszulę. Spotkanie przedłużało się i należało je zakończyć, aby zapewnić chwilę wytchnienia niestrudzonym gospodarzom.
W imieniu Zarządu Stowarzyszenia pragniemy serdecznie podziękować Państwu Przywuskim oraz Pani Grażynie i Konradowi Sierakowskim, którzy wspierali w tym przedsięwzięciu gospodarzy.
Powołane w dniu 8 października 1994
STOWARZYSZENIE RODZINA 19 PUŁKU UŁANÓW WOŁYŃSKICH
prowadzi działalność statutową której celem jest konsolidacja
środowiska oficerów, podoficerów i ułanów 19 Pułku Ułanów, ich rodzin i sympatyków Pułku.
Adres i telefon kontaktowy:
HANNA OFRECHT
kontakt e-mail:
office@ulan-wolynski.org.pl
ul.Suchodolska 24 m 19
04-016 Warszawa
tel.022-813 66 45
powrót na stronę główną