Strona Stowarzyszenia Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich

Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok



Spis treści
Pułkownik ALEKSANDER PIOTRASZEWSKI Lesław Kukawski strona 1
Fala wspomnień Józef Pętkowski strona 5
Wspomnienia wojenne Edward Sarna strona 8
Wojenne losy Jerzy Demczuk strona 9

Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Lesław Kukawski
Pułkownik ALEKSANDER PIOTRASZEWSKI

Pułkownik ALEKSANDER PIOTRASZEWSKI


              Ludwik Jończyk z koniuszego Stada Ogierów Świętoborzec w Łobzie został jego dyrektorem, Ludwik Stawiński, początkowo koniuszy w Stadzie Ogierów w Kwidzynie, potem jego dyrektor. W Państwowym Stadzie Ogierów w Kętrzynie koniuszy Józef Babiński także został dyrektorem w macierzystym stadzie. Wieloletni koniuszy Państwowej Stadniny Koni Janów Podlaski, który nie opuścił koni w czasie ewakuacji do Niemiec, po wojnie, po powrocie do kraju, został dyrektorem Stadniny Koni w Kadynach, a potem w Walewicach.
              Przy wielu takich awansach koniuszych, na pewno nie zostały tu wymienione wszystkie, jakie miały miejsce po wojnie w czasach PRL-u, bywały tez sytuacje diametralnie odwrotne. W założeniach władz partyjnych i rządowych, co w rzeczywistości na jedno wychodziło, oficerowie Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej byli traktowani w najlepszym przypadku jako ”zło konieczne”, a w drastycznych przypadkach jako „ wrogowie ludu”. W takiej sytuacji wielu zwłaszcza o wyższych stopniach wojskowych miało poważne trudności ze zdobyciem pracy, a co za tym idzie podstawowych środków do życia. Najgorzej traktowano oficerów kawalerii, jako „sprawców wszystkich nieszczęść, jakie na Polskę spadły”. Jeżeli oficerowi udawało się znależć zajęcie zgodne z jego umiejętnościami zainteresowaniami, co było niezwykła rzadkością, to mógł mówić o łucie szczęścia.
              Założyciel Państwowej Stadniny Koni Plenkity Zygmunt Krzysztofik zatrudnił u siebie na stanowisku koniuszego wychowalni ogierków na folwarku Kanty pułkownika kawalerii, wieloletniego oficera 19 Pułku Ułanów Wołyńskich, i jego dowódcę, Aleksandra Piotraszewskiego. Było to ze strony dyrektora Krzysztofika przysłowiowe „podanie ręki” człowiekowi, który w mocno zaawansowanym wieku około 60 lat był bez środków do życia. I tak Pułkownik 19 Pułku Ułanów, którego pierwszym dowódcą był Feliks Jaworski, postrach band rewolucyjnych, a potem bolszewików w wojnie 1918- 1920 roku, został koniuszym w Polsce Ludowej.
              Aleksander Piotraszewski urodził się 22 pażdziernika 1890 roku w rodzinie ziemiańskiej we wsi Zofiówka w powiecie Wasylków na Ziemi Kijowskiej jako syn Ignacego Jana i Marii Matyldy z domu Van Dolloe. Gimnazjum ukończył w Białej Cerkwi w roku 1909. Będąc w młodszych klasach gimnazjum należał do polskich kółek samokształceniowych, a od roku 1905 – do zakonspirowanej Polskiej Korporacji Samokształcenia w Białej Cerkwi. W roku 1905 za działalność narodowo – patriotyczną zastał czasowo wydalony z gimnazjum. Po ukończeniu gimnazjum zapisał się na Uniwersytet w Kijowie, ale studia przerwał i wstąpił jako jednoroczny do 9 Pułku Buguskich Ułanów, stacjonujacych w Białej Cerkwi. Wówczas ponownie nawiązał kontakt z Korporacja i działał w niej. W roku 1912 wyjechał do Krakowa i tam wstąpił do Związku Młodzieży Niepodległościowej „Znicz” i do Drużyny Strzeleckiej (pseudonim „Abdank”). Po roku powrócił na Ukrainę do Białej Cerkwi i znowu zajął się pracą niepodległościową wśród młodzieży polskiej. Pod koniec 1913 roku ponownie wyjechał do Krakowa, ale wkrótce musiał powrócić.
              Z wybuchem wojny światowej został powołany do 9 Pułku Ułanów, skąd odkomenderowano go do Równego. Od paru lat na skutek swojej działalności był pod nadzorem policyjnym, a potem władz wojskowych. W roku 1915 na własną prośbę został wysłany na front, ale z przydziałem do 11 Pułku Ryżskich Dragonów. W roku 1917 został przewodniczącym jednej z komisji ( na V Korpus Kawalerii) wydzielającej żołnierzy Polaków z oddziałów rosyjskich do formacji polskich. W końcu tego roku sformował w rejonie Latyczowa oddział kawalerii z baterią artylerii konnej. Bateria odeszła do Antonin do III Korpusu Polskiego, Aleksander Piotraszewski wraz ze szwadronem do 7 Pułku Ułanów płk.Kucmana. Wcześniej podczas pracy werbunkowej, był dwukrotnie aresztowany przez bolszewików, raz w Lityniu, raz w Deraznie, ale udało mu się i tu, i tu uciec.
              W początkach 1918 roku Piotraszewski został wysłany przez płk.Kucmana z miejscowości Dzwonicha do Antonin, do sztabu gen.Michaelisa. Przedzierając się przez oddziały bolszewickie dotarł do Antonin i tam brał udział w działaniach oddziału rtm. Jaworskiego przeciw bolszewikom. Od wiosny 1918 roku został zastępcą dowódcy szwadronu w oddziale Jaworskiego w Pikowie, wchodzącego w skład Brygady płk. Juliusza Rómmla.
              Jak Aleksander Piotraszewski napisał w swoim życiorysie:
„Po rozbrojeniu oddziałów polskich przez Niemców, prowadziłem przez pewien czas akcję werbunkową na terenie Białej Cerkwi, Fastowa i Winnicy, wysyłając ochotników do tworzących się oddziałów gen. Żeligowskiego na południu Rosji, dokąd w końcu 1918 roku wyjechałem sam, ponownie przedzierając się przez front bolszewicki. Koniec 1918 r. i początek 1919 r. pracowałem jako członek polskiej misji wojskowej na wschodzie i naczelnik etapu jazdy w Mikołajewie i Odessie. W Odessie zostałem wyznaczony na d-cę szwadronu 6 Pułku Ułanów gen. Żeligowskiego ( Rozkaz 6 Pułku Ułanów Nr.1). Latem 1919 r.wraz z dywizją gen. Żeligowskiego powróciłem do kraju. Na własną prośbę por. Aleksander Piotraszewski został przeniesiony w roku 1919 do 14 Pułku Ułanów, który otrzymał nazwę Jazłowieckich, i w jego szeregach walczył na froncie w roku 1919. W roku 1920 ponownie poprosił o przeniesienie do 19 Pułku Ułanów Wołyńskich, który otrzymał imię płk. Karola Różyckiego, pod koniec lat trzydziestych zmienione na gen. Edmunda Różyckiego. Ciągnęło Piotraszewskiego do pułku, którym dowodził Feliks Jaworski, jego dowódca z czasów antonińskich. Po przeorganizowaniu Jazdy Ochotniczej mjr. Jaworskiego na 19 Pułk Ułanów por.Piotraszewski pozostał w nim jako dowódca szwadronu. W tym pułku został zweryfikowany z datą 1 czerwca 1919 roku w stopniu rotmistrza. Z dniem 1 lipca 1923 roku został awansowany do stopnia majora, a z dniem 1 stycznia 1928 roku podpułkownika, będąc zastępcą dowódcy pułku. W 1929 roku ukończył kurs Oficerów Sztabowych w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu i w tym samym roku objął 19 Pułk Ułanów jako jego dowódca. Awans na pułkownika otrzymał z dniem 1 stycznia 1930 roku.W stan spoczynku przeszedł w roku 1937. W roku 1939 został powołany ze stanu spoczynku do komisji Remontowej Nr.2 w Poznaniu na jej przewodniczącego i w jej pracach brał udział już niestety tylko kilka miesięcy. Aż do wybuchu wojny.
              Po kilku latach pracy na stanowisku koniuszego w Plenkitach płk Piotraszewski przeszedł na zasłużoną emeryturę i mieszkał w Plenkitach. Zmarł 16 maja 1980 roku w wieku 90 lat. Uroczysty pogrzeb zorganizował ówczesny dyrektor Stadniny Koni Plekity mgr inż. Ryszard Witoszyński w Morągu.
              Płk Aleksander Piotraszewski był Kawalerem Orderu Wojennego Virtuti Militari V klasy. Był odznaczony Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Walecznych, Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem „Za wojnę 1919 – 1920” i Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości.
              W opinii wystawionej przez Centrum Wyszkolenia Kawalerii po Kursie Oficerów Sztabowych z 1 lipca 1929 roku, czytamy m.in: Oficer ideowy o dużych walorach moralnych. Poważny, zrównoważony. Bardzo sumienny i pracowity. O dużej ambicji pracy. Charakter wyrobiony, stanowczy, nawet czasem uparty. Bardzo lojalny wobec przełożonych. Fizycznie bardzo wytrzymały. Jeżdziec bardzo dobry. Znakomity sportowiec zamiłowany sportowiec wyścigowy w dobrym znaczeniu.
              Pułkownik Aleksander Piotraszewski
              Powyższy tekst autorstwa pana Lesława Kukawskiego drukowany był w „SŁOWNIKU JEŻDZIECKIM I HODOWLANYM”. Otrzymaliśmy go dzięki uprzejmości pani Anny Sas- Jaworskiej. Po otrzymaniu zgody autora publikujemy go w „Ułanie Wołyńskim”.

Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Józef Pętkowski
Fala wspomnień

             
Prezentujemy refleksje pana Józefa Pętkowskiego wywołane artykułem Włodzimierza Majdewicza „ Oficerowie 19 Pułku Ułanów w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych„ , który ukazał się w „UŁANIE WOŁYŃSKIM” Nr.26 z czerwca 2006 roku. Pan Józef Pętkowski od wojny przebywa na emigracji. Mieszka w U.S.A. W sierpniu nadesłał list, którego obszerne fragmenty drukujemy po uzgodnieniu z autorem. Autor listu jest synem ostatniego dowódcy 19 pułku Ułanów Wołyńskich ppłk dypl.Józefa Pętkowskiego. Lwowski kadet, zesłany na wschód, podchorąży, w 2 Korpusie Polskich Sił Zbrojnych oficer 5 Kresowego Pułku Artylerii Przeciwpancernej przebył z nim cały szlak bojowy, ranny, odznaczony został między innymi Krzyżem Walecznych. Przed laty w „Ułanie Wołyńskich” drukowaliśmy fragmenty jego książki „ 17 września 1939 roku SŁOŃCE ZGASŁO NAD HORYNIEM”.
Józef Pętkowski FALA WSPOMNIEŃ

              Artykuł o oficerach 19 Pułku Ułanów w G.I.S.Z. wywołał we mnie falę wspomnień.
              Najpierw kilka szczegółów o moim ojcu. ojciec przeniesiony został do G.I.S.Z. w 1931 roku na stanowisko II oficera w Inspektoracie Armii gen. Barbeckiego. W rok póżniej gdy pułk.Wartha I oficer tego Inspektoratu został szefem Biura Inspekcji, generał wziął ojca na swego I oficera, wpierw musiał uzyskać na to pozwolenie Marszałka Piłsudskiego, bo I- oficerem w Inspektoracie był zawsze przynajmniej podpułkownik, a ojciec był wtedy majorem. Przy najbliższych awansach, które zawsze ogłaszane były 19 marca ojciec został podpułkownikiem, a póżniej za pracę w G.I.S.Z. otrzymał Krzyż Polonia Restituta. Inspektoraty rozpracowywały zagadnienia związane z obroną kraju według wytycznych Marszałka i przygotowywały rok rocznie manewry między dywizyjne, dywizji im podległych. Na odprawy do Marszałka generałowie inspektorzy zabierali ze sobą tylko I-szych oficerów. W ostatnich latach życia Marszałek oficjalnie był Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych i Ministrem Spraw Wojskowych, faktycznie był władcą Polski.
              Gdy mieszkaliśmy w Warszawie, ja byłem chłopcem w wieku 9-13 lat. Wojsko bardzo mnie interesowało. Lubiłem przysłuchiwać się rozmowom starszych i wyłapywać interesujące mnie szczegóły. Budynki G.I.S.Z. przetrwały wojnę z wyjątkiem jednej zmiany: idąc Alejami Ujazdowskimi od belwederu w kierunku na Plac Trzech Krzyży, ponad pierwszym budynkiem po lewej stronie była kopuła z krzyżem. Znajdowała się tam kaplica, dzisiaj tego tam nie ma. W drugim budynku, jednopiętrowym, połączonym pasażem z budynkiem głównym na pierwszym piętrze było biura Marszałka i jego prywatne mieszkanie. Marszałek zawsze wracał po pracy do Belwederu. Czasami zostawał na noc w G.I.S.Z a czasem mieszkał tam dłużej. Na parterze były pokoje służbowe i mieszkanie płk dr Woyczyńskiego, lekarza osobistego Marszałka. W trzecim z rzędu budynku były mieszkania niektórych generałów i oficerów. Mieszkali tam między innymi gen. Sosnkowski, gen. Berbecki, gen. Orlicz-Dreszer i oficerowie płk Wartha i ojciec. Mieszkanie nasze było na pierwszym piętrze zaraz obok domu, w którym mieszkał Marszałek. Między Alejami Ujazdowskimi i Aleją Szucha znajdowało się więcej budynków należących do G.I.S.Z., stacjonował tam szwadron żandarmerii, ochrona G.I.S.Z. i Belwederu. W czwartym z rzędu budynku były biura województwa warszawskiego. Miałem w okresie tych czterech lat, gdy mieszkaliśmy w Warszawie niejedną okazję zobaczenia Marszałka z bliska. Najlepiej pamiętam spotkanie w Alejach Ujazdowskich na odcinku między G.I.S.Z. a Belwederem. Szedłem raz z matką Alejami Ujazdowskimi w kierunku ulicy Bagatela, gdy nagle matka mówi do mnie:” Józiku patrz, patrz, kto idzie”. Kilkadziesiąt kroków przed nami, szedł Marszałek, a przy nim o krok w tyle ppłk Busler. Marszałek szedł wolno, z głową lekko pochyloną, był zamyślony, ręce trzymał w kieszeniach płaszcza. Aleje były prawie puste. Gdy znależliśmy się 5-6 kroków przed Marszałkiem, ja stanąłem na baczność, zerwałem mój beret z głowy i nisko ukłoniłem się Marszałkowi. Marszałek spojrzał na mnie i wymijając nas i odpowiadając na mój ukłon i mojej matki przyłożył dłoń do daszka czapki, ppłk. Busler zasalutował. Ppłk Busler był wtedy jednym z 2 oficerów do zleceń Marszałka, był kawalerzystą z 1 Pułku Szwoleżerów.
              Spotkanie to przez jakiś czas było często opowiadane przez matkę moją w gronie rodziny i znajomych. Chwalono mnie, że nie straciłem głowy i zachowałem się właściwie, więc byłem bardzo dumny.
              W 1935 roku 12 maja zmarł Marszałek Piłsudski. Parę dni póżniej z okien naszego mieszkania widziałem przewiezienie zwłok Marszałka z Belwederu do Katedry Świętego Jana na Starym Mieście. Był wieczór, latarnie w Alejach Ujazdowskich były okryte kirem, było prawie ciemno tylko płonące pochodnie niesione wzdłuż orszaku rozświetlały Aleje. Po obu stronach Alej tłumy ludzi, trumna na lawecie armatniej otoczona przez generalicję. Panowała kompletna cisza, przerywana tylko, co parę minut przez warkot żałobnych werbli. Trumna wystawiona była w Katedrze Świętego Jana przez parę dni i nocy w czasie, których tysiące ludzi przechodziło przez nią oddając hołd Marszałkowi. Potem nastąpiło wyprowadzenie trumny na Pole Mokotowskie, skąd specjalnym pociągiem przewieziona została do Krakowa. Widziałem wszystko z balkonu mieszkania naszych znajomych na ulicy 6 sierpnia. Ogromny orszak pogrzebowy prowadził na koniu gen. Orlicz-Dreszer. Za nim maszerowały kompanie honorowe wszystkich dywizji ze sztandarami wszystkich pułków piechoty, za nimi kawaleria konno, ze sztandarami wszystkich pułków kawalerii, potem artyleria i inne oddziały.
              Tłumy ludzi po obu stronach całej trasy. Kompletna cisza, tylko, co kilka minut odgłos werbli. Przed trumną szły długie szeregi duchowieństwa, potem trumna na lawecie armatniej ciągnionej przez cztery konie, za trumną najbliższa rodzina Marszałka, dalej generałowie i oficerowie G.I.S.Z., potem korpus dyplomatyczny i na końcu organizacje z chorągwiami z całej Polski. Morze ludzi.
              Na Polu Mokotowskim przed trumną Marszałka odbyła się ostatnia defilada Armii Polskiej. Po defiladzie, gdy generałowie nieśli trumnę na platformę pociągu który miał odjechać do Krakowa, nad Polem Mokotowskim rozpętała się gwałtowna burza, pioruny, wichura, ulewa. Wielu komentowało to póżniej, że skończył się dla Polski okres pokoju, że tak długo jak żył Marszałek byliśmy bezpieczni i nikt nie odważył się nas ruszyć, ale teraz zaczną się dla Polski czasy ciężkie, czasy wielkich prób.
              Te złe przeczucia sprawdziły się w cztery lata póżniej.


       
Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Edward Sarna
Wspomnienia wojenne


Edward Sarna Wspomnienia z wojny i okupacji 1939-1944
Lidzbark Warmiński 1998r.

        Przedstawione zapiski zdarzeń zostały zebrane już po śmierci naszego Ojca. Zostały przygotowane przez niego na spotkania z młodzieżą szkół województwa olsztyńskiego. My tylko je zebraliśmy, chcąc ocalić je od zapomnienia. Edward Sarna urodził się 7 marca 1912r. we wsi Dzięcioły Bliższe na Podlasiu. Młodość spędził na Wołyniu pracując na kolei jako telegrafista. W 1935r. został powołany do służby wojskowej, którą odbył w 19 Pułku Ułanów Wołyńskich.
        Jako wachmistrz, zastępca dowódcy plutonu łączności uczestniczył w wojnie 1939r. Walczył pod Mokrą i Wolą Cyrusową, gdzie został ciężko ranny. W latach 1940-1944 był żołnierzem Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej na Podlasiu. Jako radiotelegrafista oddziału AK przyjął pseudonim „Klucz”. Od 1945r., z obawy przed uwięzieniem i zsyłką do ZSRR zamieszkał z rodziną na ziemi warmińsko - mazurskiej. Zawodowo związał się z młynarstwem. Od 1956r. był dyrektorem zakładów zbożowo-młynarskich PZZ w Lidzbarku Warmińskim aż do emerytury w 1979r. Zmarł 15 marca 1998r. Za czyny na polu walki obronnej z Ojczyznę został odznaczony: Srebrnym Krzyżem Orderu Virtutii Militarii, Krzyżem Partyzanckim, Medalem Za udział w wojnie obronnej 1939r .Odznaką Grupy Operacyjnej „Wschód AK” w 8 Dywizji Piechoty i Mazowieckiej Brygady Kawalerii, za udział w walkach z Niemcami w czasie” Burzy”1944r. Odznaką Weterana Walk o Niepodległość.
        Lidzbark Warmiński 1998
Syn i córka
Wrzesień 1939

        Byłem wachmistrzem 19 Pułku Ułanów Wołyńskich pod dowództwem płk J. Pętkowskiego. Polska kawaleria posiada bardzo piękne tradycje. Niesamowite wrażenie sprawa widok szarżujących ułanów. Każdy z nich wstępując do wojska marzył o tym, by, choć raz dosiąść konia i stoczyć krwawy bój. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że te marzenia staną się realne tak szybko. Atmosferę nadchodzącej wojny można było wszędzie wyczuć. W dniu 17 sierpnia nasz dowódca otrzymał rozkaz, by wraz z nami i całym wyposażeniem udać się na najbliższą stację kolejową. Stamtąd pociągiem dotarliśmy do stacji Radomsko. Wołyńska Brygada Kawalerii została rozrzucona w promieniu kilku kilometrów od Częstochowy. Nasz pułk przydzielono w rejon Działoszyna. Wówczas nikt z nasz nie widział jeszcze ani wojny, ani jej skutków, dlatego nie baliśmy się jej, a przeciwnie z sercami pełnymi zapału chcieliśmy ruszyć do boju. Do 31 sierpnia panował spokój, nic się nie działo. Żołnierze czyścili broń i przygotowywali się do zdarzeń, które lada moment mogły nastąpić. Po południu w ostatnim dniu sierpnia usłyszeliśmy płacz i lament kobiet ze wsi gdzie stacjonowaliśmy. Ogłoszono mobilizację. Matki, siostry i żony ze łzami żegnały swoich najbliższych. Wreszcie zaczęło się coś dziać. W późnych godzinach wieczornych wyruszyliśmy nad samą granicę. Nasze oddziały szły osobno. Zajęliśmy stanowiska w okolicach wsi Mokra, Zawady i Kamieńszczyzna w małym, sosnowym lesie, tuż obok leśniczówki. Przystąpiliśmy do przygotowania stanowisk obronnych. Konie zostały przywiązane do stodoły. Zarówno dzień jak i noc przełomu sierpnia i września były bardzo gorące i parne. Było tak duszno, że żołnierze spali na derkach nie przykryci. Tej nocy nie spałem długo. Zbudziłem się szarym świtem. Z dala dał się słyszeć warkot nadlatujących samolotów. Powiedziałem półżartem do moich kolegów, uwaga! Nalot koszący. Ten żart szybko okazał się prawdą. Samoloty przeleciały bardzo nisko, zrzucały bomby zapalające. Stodoła i pozostałe budynki stanęły w ogniu. W stodole znajdowały się granaty, pozostawione przez saperów, którzy uciekli z niej, gdy tylko rozpoczął asie nalot. Po wpływem temperatury, granaty zaczęły wybuchać. Konie przywiązane do stodoły znalazły się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Żołnierze na wpół ubrani rzucili się w stronę stodoły, trzeba było ratować konie. Nie było czasu na odwiązywanie. Wiązania musieliśmy odrywać z deskami. Uwolnione konie uciekały jak najdalej od ognia. Również wozy stojące obok palących się budynków musieliśmy odciągać. Szczęściem nikt z żołnierzy nie ucierpiał, a dzięki ich szybkiej reakcji cały sprzęt i wyposażenie zostało uratowane.
        Nie było już żadnych złudzeń wojna rozpoczęła się. Mimo pierwszego ostrego nalotu utrzymywaliśmy całkowitą dyscyplinę. Nasze konie przejęli koniowodni, których zadaniem było ukrycie zwierząt w bezpiecznych miejscach. Nie mieliśmy wątpliwości, co do tego, że nastąpią ponowne ataki. Nasze przewidywania sprawdziły się, nadlatywały kolejne eskadry samolotów niemieckich. Ostrzeliwaliśmy je klęcząc, gdyż wydawało się nam, że z tej pozycji będziemy mogli trafić. Samoloty przelatywały na małej wysokości i kierowały w stronę linii fontu. Mój pluton zajął stanowiska obronne wzdłuż toru kolejowego. Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość, że Krzepice zajęte. Było to miasto położone przy granicy. Ogarnęło nas wtedy dziwne uczucie. Pomyśleć tylko, że miasto znajdujące tak blisko jest w rękach wroga. Niedługo potem, około godziny 9.oo, czołgi i samochody pancerne z czarnymi swastykami wtargnęły między wsie Mokra 1 i Mokra 2. Nasze działa i rusznice przeciwpancerne zatrzymały atak czołgów. W następstwie tego na linii uderzenia przeciwnika powstało zamieszanie. Podczas bitwy, która mogła zakończyć się naszą porażką, nadeszła niespodziewana pomoc. Był to pociąg pancerny, który swoim wsparciem ogniowym zadecydował o korzystnym dla nas wyniku walki. Czołgi przeciwnika wycofały się.
        Moment odpoczynku wykorzystaliśmy na przegląd stanowisk obronnych. Na szczęście straty były niewielkie. Okazało się, że nie jesteśmy słabsi i możemy pokonać wroga. Takie mieliśmy wtedy odczucia. To podnosiło nas na duchu, wiedzieliśmy już, co to jest wojna. Zdołaliśmy odeprzeć atak liczniejszego, lepiej uzbrojonego wojska. Słyszeliśmy wcześniej o potędze militarnej Niemiec, ale jak się okazało, diabeł nie jest taki straszny, jakim go malowano.
        Pierwsze wrażenia okazały się jednak nieprawdziwe. Spokój nie trwał długo. Znów pojawiły się niemieckie samoloty. Na polanę wybiegło kilkadziesiąt koni wprost pod kule karabinów pokładowych samolotów. Zaraz potem samoloty odleciały, a na polanie zostały zabite zwierzęta. I znów kolejne ataki. Nasze rusznice przeciwpancerne zagrały szybko i celnie. Natarcie ponownie zostało odparte. Również trzecie natarcie wroga nie zdołało zepchnąć nas z zajętych pozycji. Niemcy zapewne zrozumieli, że atakowanie naszego odcinka, posiadającego wsparcie ogniowe pociągu pancernego nie przyniesie oczekiwanych rezultatów.
        Ich czołgi wycofały się na linię obrony naszych sąsiadów, 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich i zniszczyły ich stanowiska. Zbliżała się noc. Zacięta bitwa trwała już kilka godzin. Oprócz ataków czołgów, ustawicznie nękały nas ataki z powietrza. Ogólny wynik walk pod Mokrą, był dla nas niepomyślny, musieliśmy wycofać się. Nasze wysiłki jednak nie były bezowocne. Opór stawiany Niemcom opóźnił o jeden dzień natarcie na Warszawę. Jeden dzień w takich warunkach miał istotne znaczenie. Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Wykonaliśmy zadanie bojowe. Warszawa zyskała jeden dzień na przygotowanie się do obrony.
        Rozpoczęliśmy odwrót w kierunku Łodzi. Brodem przeprawiliśmy się przez Wartę, 3 września byliśmy w okolicach Łodzi. Żołnierze od dnia wybuchu wojny ani razu nie odpoczywali. Zmęczenie było tak duże, że w czasie nocnego przemarszu na postojach, ulani zsuwali się z siodeł i kładli się pokotem pod końmi.
        Nie było takiego przypadku, by koń nadepnął na śpiącego ułana. Musieliśmy zachować całkowitą ciszę. W nocy działały grupy piątej kolumn, czyli dywersanci. Jedna głośniejsza rozmowa mogła na nas ściągnąć ogień armatni. Gdy mieliśmy wyruszać dalej, żołnierze nie reagowali na pobudkę. Dopiero po dłuższym szarpaniu budzili się nieprzytomni. 8 września brygada znalazła się w lasach niedaleko Skierniewic, w okolicach Woli Cyrusowej. Po raz pierwszy od początku wojny dotarła do nas kuchnia polowa. Byliśmy z tego powodu bardzo zadowoleni, chociaż nie mogę powiedzieć, aby przedtem ktokolwiek z nas narzekał na brak ciepłej strawy. W trakcie spożywania posiłku usłyszeliśmy ostrzeżenie „Uwaga! Teren zagrożony ostrzałem”. Ostrzegł nas dowódca piechoty, który przechodził obok wraz ze swoim oddziałem. Chłopcy z mojego plutonu przyjęli to ostrzeżenie za żart. Nazywam moich kolegów i podwładnych chłopcami, dlatego, że jako nadterminowy (upływał 4 rok mojej służby) byłem od nich starszy. Dotychczas zdawało się nam, że jesteśmy w odwodzie i nie zagraża nam niebezpieczeństwo. Po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny gwizd i pocisk artyleryjski rozerwał się w samym środku obozowiska, raniąc ludzi i zabijając 11 koni. Byliśmy zaskoczeni. Nie mieliśmy nawet czasu paść na ziemię. Nastąpiła seria wybuchów. Z żalem spoglądałem na porzuconą przeze mnie menażkę, z której wylała się ciepła zupa. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk” Urwało mi nogę !”.Krzyczał leżący obok mnie wachmistrz szwadronu karabinów maszynowych Jan Klecha. Okazało się, że jego noga nie została nawet skaleczona. Odłamek pocisku trafił w jego ostrogę, która okazała się tak mocna, ze odłamek jedynie bardzo mocno stłukł mu stopę. Ostroga niewątpliwie uratowała wachmistrza przed utratą nogi, a może i życia.
        Mimo zmasowanego ataku artylerii strat w ludziach nie było. Błyskawicznie siodłano konie wycofując się poza zasięg karabinów maszynowych. Spostrzegłem, że nie ma taczanki z radiostacją. Wiedziałem jak duże znaczenie posiada utrzymanie łączności. Nie namyślając się długo i nie zważając na niebezpieczeństwa zawróciłem swoją klacz o imieniu Eskorta w kierunku opuszczonej taczanki. Pojechałem do niej i odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że woźnica Kubik jest cały i zdrowy. Radiostacja była nie uszkodzona. Trzeci koń zaprzęgnięty do taczanki zabiegł za drzewo uniemożliwiając tym samym wyjazd. Wydałem Kubikowi polecenie, by wyprzągł konia. Woźnica wykonał rozkaz, natychmiast dołączyliśmy do oddziału. Niemcy rozpoczęli ponownie natarcie. Piechota wdarła się w lukę między naszymi pozycjami. Stanowisko dowódcy plutonu znalazło się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Porucznik Marian Lubicz-Rudnicki dowodzący naszym plutonem otrzymał rozkaz odrzucenia nieprzyjaciela. Wkrótce rozległ się rozkaz „Bagnet na broń!” Ruszyliśmy do kontrnatarcia. Siła naszego uderzenia była tak duża, że niemiecka linia obrony musiała się cofać. Niedługo cieszyliśmy się sukcesem, ogień krzyżowy, jaki otworzyli do nas Niemcy przydusił nas do ziemi. Jedyną ochroną były rosnące w pobliżu drzewa. Nie ma nic gorszego dla nie obytego z wojną żołnierza niż ogłuszający huk i krzyżowy ogień wystrzałów, podczas którego każdy niemal ruch groził śmiercią. Ten potworny huk był wprost demoralizujący. Kiedyś widziałem płaczących rezerwistów. Bali się, nieustający huk wybuchających wokół pocisków przerażał ich. Porucznik Marian Lubicz – Rudnicki został ciężko ranny. Objąłem dowództwo plutonu. Postanowiłem, że bez względu na okoliczności będę się starał jak najlepiej wykonać obowiązki dowódcy. Artyleria niemiecka biła nadal. Nagle za moimi plecami zadrżała ziemia. Siła wybuchu rzuciła mnie na maskę samochodu stojącego obok. Jednocześnie w ramieniu i potylicy poczułem niesamowity ból, pociemniało mi w oczach. Straciłem przytomność. Nie wiem jak długo leżałem bezwładnie.
        Gdy się obudziłem ze zdziwieniem spostrzegłem, ze oblepia mnie czerwona, półpłynna maź. Dopiero po chwili domyśliłem się, że to częściowo zakrzepła krew. Rany dawały znać o sobie. Obok mnie leżał młody ułan o nazwisku Ptaszyński. Wiedziałem, że był sierotą. Gdy ujrzał, że się poruszyłem, zerwał się z ziemi i podbiegł do mnie. Chciał mi pomóc. Nie zdążył jednak. Niemcy czuje obserwując pole ścięli go serią z karabinu maszynowego. Chłopiec skonał od razu, ale padając przebił mi swoim bagnetem nogę. Tymczasem 19 Pułk Ułanów przygotowywał się do kontrataku. Wtedy to nastąpiło natarcie ogromnych niemieckich czołgów. Jadąc do Skierniewic zobaczyłem most zrobiony z sosen zwalonych przez czołgi niemieckie. Po tym moście taczanka z rannymi, wśród których znajdowałem się ja i starszy ułan Chojnacki wyjechała z lasu. Zostaliśmy odstawieni do szpitala w Skierniewicach. Szpital był bez przerwy bombardowany. Pomyślałem sobie, że, jeśli zginę to nie w szpitalu. Tą sama taczanką, ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Drogi były zatłoczone. Po obu stronach ciągnęły się nieskończone sznury wozów, na których leżały klatki z kurami, kaczkami, indykami oraz toboły. Gospodarze prowadzili za wozem jedną lub dwie krowy. Zabierali ze sobą to, co uważali za najcenniejsze. Cała ta masa ludzi ciągnęła na wschód. Chcieli uciec od tej strasznej wojny. Stłoczeni ludzie i wozy były dla lotników wspaniałym celem. Samoloty krążyły na niebie, ich ostre sylwetki budziły grozę. Co pewien czas jakiś samolot zniżał lot, po czym z niebywałym okrucieństwem zrzucał bombę i ogniem broni pokładowej raził uciekających ludzi. Dobytek wielu uciekinierów uległ zniszczeniu. Po każdym nalocie na drodze pozostawały ciała zabitych ludzi i zwierząt oraz szczątki dopalających się wozów. To była krwawa masakra.
        Do Warszawy dotarliśmy 9-10 września, ale tam szpitale były też bombardowane. Starałem się odszukać moją rodzinę. Znalazłem jedynie ciotkę, która prowadziła punkt dożywiania. Postanowiłem odszukać mój pułk. Chojnacki nie mógł ze mną jechać, był całkowicie niezdolny do dalszej podróży. Rana po rykoszecie bardzo mu dokuczała. Miał bardzo spuchniętą szyję i gorączkę. Zdecydowałem się pojechać w kierunku na Lublin. Zmęczony, obolały od ran jechałem przez całą dobę. W dzień przejeżdżaliśmy obok młodego lasu, gdy nagle zagwizdały kule. Nasyp uchronił nas, jeśli nie przed śmiercią, to choćby przed ponownym zranieniem. Niemiecka dywersja działała znakomicie. Byliśmy pewni, ze strzelali do nas agenci piątej kolumny. Zastanawialiśmy się czy jeszcze długo będzie trwać ta podróż? Na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo. Nękały nas nie tylko skrytobójcze kule dywersantów, ale też liczne naloty niemieckich samolotów. Nocne ciemności rozświetlał ogień płonących wsi i osiedli. Wrześniowe dni były bardzo upalne.
        Od rana nie było żadnego nalotu. Spokój ten dziwił, ale też niepokoił mnie. Byłem w stanie dziwnego podniecenia. Pomyślałem, że spokój w końcu musi się skończyć. Rzeczywiście, przeczucie nie myliło mnie. Niedługo potem usłyszeliśmy daleki warkot nadlatujących samolotów. Opodal drogi, stał biały budynek z czerwoną dachówką. Nasza taczanka pomknęła wyciągniętym kłusem w stronę zabudowy. Zatrzymaliśmy się pod gruszą. Na drodze powstało zamieszanie. Nastąpiła ogólna panika. Jedyną możliwością ocalenia była ucieczka jak najdalej od drogi. Liczne wozy tarasowały drogę i utrudniały ucieczkę. Samoloty zbombardowały bezbronnych uciekinierów i bezkarnie odleciały. Widok był wstrząsający. 13 września dotarłem do Chełma Lubelskiego. Jeszcze przed wojną w 1937 r. byłem słuchaczem Centrum Wyszkolenia Łączności. W Chełmie spotkałem wykładowcę z tej szkoły. Zdziwiłem się, że mimo obandażowanej głowy rozpoznał mnie. Powitanie było bardzo serdeczne. Zostałem przydzielony jako łącznik do 142 Rezerwowej Dywizji Piechoty płk. Sowińskiego. Zajęliśmy pozycje obronne na wschód od Chełma. Wojska niemieckie zajęły już prawie całą Polskę. Nasze morale było nieco obniżone, ale o porzucaniu broni i oddaniu tych resztek obszarów należących jeszcze do Polski nie mogło być mowy. Wiedzieliśmy już, że wcześniej, czy później cała Rzeczpospolita znajdzie się w rękach wroga, ale mieliśmy obowiązek walczyć do końca. Podczas naszego marszu przejeżdżaliśmy przez Lublin. Tam zobaczyłem magazyn kolejowy, dach objęty był płomieniem. Ludzie bez skrupułów zabierali, co się dało, żywność, maszyny do szycia, wyszywane kożuszki i inne przedmioty. Zachowania te były jednak uzasadnione, gdyż magazynierzy sami rozdawali niektóre artykuły, szkoda gdyby miały ulec spaleniu. Dostałem tam chleb dla całego oddziału. Wydałem ułanom rozkaz, aby zabierać tylko żywność. Wzięliśmy skrzynkę koniaku, uważając, że na pewno się przyda. Niemcy nie przestawali bombardować pociskami artyleryjskimi. Moi ułani leżeli cichutko obok taczanki. Z trudem do nich dotarłem z uwagi na wybuchające pociski. Minęło kilka minut, wreszcie artyleria niemiecka umilkła. Wlałem każdemu ułanowi po pół kubka koniaku. Chłopcy pili z zadowoleniem, można było spokojnie porozmawiać. Kiedy delektowaliśmy się koniakiem rozległ się huk wybuchu i zasypał nas piach. Któryś z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo i zerwał się do ucieczki. Porucznik leżący obok mnie wyjmuje pistolet i krzyczy do uciekającego stój, bo strzelam. Nie minęła minuta, gdy drugi pocisk rozrywa się nieopodal nas. Do ucieczki zerwał się nie, kto inny tylko ten sam porucznik, który zagroził uciekającemu żołnierzowi.
        W dniu 14 września, nad ranem, gdy zajęliśmy pozycję rozpoczęła się bitwa. Nasza artyleria ostrzeliwała pozycje niemieckie od strony Chełma. Artyleria niemiecka nie pozostawała bierna i strzelała w stronę lasu, gdzie znajdowały się nasze stanowiska. Nasilenie ognia artylerii wroga było tak duże, że drzewa rosnące na skraju lasu padały jak ścięte piłą. Wówczas doświadczyłem uczucia strachu.
        Piszę to z całą szczerością. Sądzę, że trudno było znaleźć wówczas kogoś, kto nie bałby się śmierci. Pociski artylerii ciężkiej padały raz z lewej, raz z prawej strony, wytwarzając przy tym potężny huk, wzmocniony echem lasu. Byli zabici i ranni. W tym czasie moja taczanka wycofała się w głąb lasu. Poprosiłem dowódcę o pozwolenie odszukania jej. Dowódca wyraził zgodę. Bitwa trwała nadal. Po trzech dniach, tuż po wschodzie słońca 16 września nasza piechota uderzyła na wojska niemieckie. Zdobyliśmy sprzęt, wzięliśmy do niewoli jeńców. Wśród nich byli młodzi podoficerowie niemieccy. Niektórzy z nich płakali. Bali się śmierci, słyszeli, że Polacy rozstrzeliwują wziętych do niewoli. 22-go znalazłem się w Hrubieszowie. Tam oddziały wojska polskiego złożyły broń. Rozstałem się z mundurem i z kolegami, wróciłem do domu rodzinnego w Dzięciołach. Tak zakończyła się moja kampania wrześniowa .
        Od 1940 r. byłem żołnierzem Armii Krajowej. Pełniłem funkcję dowódcy radiostacji w obwodzie „ Proso”, w 22 pułku piechoty. W październiku 1941r. otrzymałem polecenie zorganizowania i przeszkolenia obsługi radiostacji na terenie powiatów, Sokołowa Podlaskiego, Siedlec i Węgrowa. Spodziewanym terminem otrzymania radiostacji ze zrzutów angielskich była wiosna 1942 r. Wyszukałem w pobliskich wsiach trzech żołnierzy rezerwy łączności znających alfabet Morse’a. Byli to Golatowski „Gawron”, Roszuk „ Kruk” i Skupiecki „ Sten”. Przeszkolenie przeprowadziłem na miejscu przy użyciu brzęczyka zasilanego płaską baterią. Na terenie Siedlec nie znalazłem nikogo, w powiecie Węgrów znalazłem łącznościowca z Grębkowa, nazwiska ani pseudonimu nie pamiętam. Wiem, że został wywieziony w 1945 r. na Syberię i nie powrócił. Nawiązywanie łączności przy pomocy radiostacji na terenie opanowanym przez Niemców, posiadających urządzenia do wykrywania pracujących radiostacji, było bardzo niebezpieczne.
        Już od chwili włączenia radiostacji, nadawane sygnały mogły być odebrane przez nieprzyjaciela z precyzyjnym określeniem kierunku pracy i odległości. Z tych względów czas nadawania powinien być jak najkrótszy, a szybkość maksymalnie wysoka. Wtedy szansa ustalenia położenia radiostacji odpowiednio malała. Bardzo ważną rolę miał też wybór miejsca dla pracującej radiostacji. Najbezpieczniejsze były samotne gospodarstwa na skraju lasu, gajówki lub leśniczówki umożliwiające wycofanie się obsługi z ubezpieczeniem. Wybór miejsca do „ gry ” jak nazywaliśmy nawiązywanie łączności oraz ubezpieczanie należało do dowództwa obwodu, również przewożenie sprzętu na inny teren. Telegramy nadawane do Londynu pochodziły z terenu Obwodu i były zaszyfrowane szyfrem liczbowym w grupach 5 cyfrowych w taki sposób, że treść dla nadającego była nieznana. Łączność była jednostronna i ograniczała się do kwitowania odebranego telegramu. Każda zmiana miejsca „grania” odbywała się nocą. W kwietniu 1942 r. otrzymałem radiostację bez instrukcji obsługi. Myślę, że instrukcja zaginęła przy odbiorze. Jednak wskazówki do otrzymania łączności, sygnały wywoławcze zmieniane, co kilka dni, długości fal i numery kwarców były przy aparacie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że Niemcy przechwytywali nadawane zaszyfrowane depesze, wywoływało to wzmożoną czujność z ich strony. Wczesnym rankiem 25 kwietnia 1943r. w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, przy pięknej słonecznej pogodzie pojechałem rowerem na wskazane miejsce „ grania”. Było to gospodarstwo w kolonii Dzierzby. Dom stał na skraju lasu, załamującego się pod kątem prostym w kierunku zachodnim przy zabudowaniach. Na miejscu zastałem aparaturę i oddział składający się z 12 żołnierzy oraz telegrafistę „Stena”. Dowódcę oddziału i żołnierzy poinformowałem o zachowaniu czujności i obowiązku obserwacji terenu. Przygotowałem aparat rozwijając antenę wewnątrz budynku, a następnie umocowałem prądnice. Rozpocząłem poszukiwanie stacji z którą miałem pracować na ustalonych na dzień 25 kwietnia długościach fal i obowiązujących sygnałach wywoławczych. Odbiorca czekał na mój sygnał. Miałem kilka telegramów do nadania. Nadawałem bardzo szybko utrzymując maksymalne tempo. Odbiorca kwitował mi każdy telegram osobno znakiem „OK.”. W południe praca została zakończona. Czekałem nie składając aparatury, gdyż mogły być dodatkowe telegramy do nadania. Żołnierze ubezpieczenia siedzieli pod ścianą budynku gospodarczego, wygrzewając się w wiosennym słońcu. Widoczność od strony południowej była zasłonięta domem mieszkalnym. Sam czuwałem przy aparacie. O godzinie piętnastej wbiegła gospodyni krzycząc, że zbliżają się Niemcy. Ażeby określić niebezpieczeństwo wyjrzałem przez okno i zobaczyłem w odległości około 150 m tyralierę Niemców idącą od krawędzi lasu. Wydałem polecenie żołnierzom wycofania się demontując jednocześnie radiostację. Prądnicę oddałem „Stenowi”, który polną drogą, zasłonięty przez budynki, odjechał na rowerze nie zauważony w kierunku na Łazów. Zabierając aparat i dokumentację, by nie zostawić żadnego śladu, wybiegłem z domu w kierunku lasku odległego o około 120 metrów, gdzie już zajął pozycje oddział ubezpieczający .Starałem się biec pod osłoną budynku niewidoczny dla prawego skrzydła tyraliery Niemców. Bardzo szybko przebiegłem ponad 100 metrów po zbyt miękkiej glebie. Zwalniając z tego powodu poważnie szybkość na ostatnich kilkudziesięciu metrach. Początkowo pojedyncze strzały, szybko się wzmagały się, a świst kul i tumany kurzu od ich uderzeń w piasek stawały się bardzo intensywne. Biegnąc zakolami, bardzo zmęczony od ciężaru radiostacji, osiągnąłem skraj lasu. Od tego momentu rozpoczęła się bitwa, która trwała do wieczora. Niemcy trzykrotnie wycofywali się, paląc dom mieszkalny, z którego nadawaliśmy telegramy. O zmroku, w obawie przed okrążeniem przez Niemców, którzy ściągnęli posiłki z Sokołowa, wycofaliśmy się rowami łąkowymi do puszczy odległej o około 15 km. Meldunek do dowództwa obwodu AK przesłałem przez gońca 26 kwietnia 1943r.
        Był styczeń 1942 roku, czwarty rok okupacji niemieckiej. Czwarty rok terroru, bezprawia i dni bez spokojnego jutra. W Sokołowie Podlaskim rozstrzeliwano zakładników kilka razy w tygodniu. Byli to ludzie aresztowani na skutek donosów, lub złapani przez patrole żandarmerii między Treblinką a Sokołowem. Tak zginął nasz łącznik Wacław Pieńkowski, jadący rowerem z meldunkiem do Sokołowa. Znaleźliśmy jego ciało, po czterech dniach w lesie obok szosy. Miał 16 ran kłutych bagnetem, bardzo cierpiał, a mimo to nikogo z organizacji nie wydał. Na słupach ogłoszeń i ścianach budynków przy rynku w Sterdyni wisiały plakaty i zarządzenia mówiące o tym, co wolno Polakowi a czego nie wolno. Poandto zawierały informacje o zwycięstwach Wermachtu „Deutschland siegt auf allen euroaischen Fronten”. Zarządzenia te nakazywały kłanianie się niemieckim oficerom, o czym przypomniano mi brutalnie, gdy kiedyś mijałem dwóch stojących na chodniku oficerów, siarczystym uderzeniem w twarz, aż spadla mi czapka. Ze wschodniego frontu docierały wiadomości, że Stalingrad się broni. W styczniu 1942 roku chór kościelny w Sterdyni organizował spotkanie, na którym składając sobie życzenia noworoczne dzielono się opłatkiem. Spotkanie odbywało się w mieszkaniu organisty, w budynku tym mieszkał też ksiądz. Uczestnikami byli młodzi ludzie z Armii Krajowej, w tym dwa małżeństwa. Zebraliśmy się około godz. 17.oo. zasiadając przy stole zastawionym zakąskami i ciastami upieczonymi przez nasze panie. Był też z nami harmonista Józef Steć, którego pamięta zapewne starsza generacja, gdyż ze swoim zespołem po wojnie dawał koncerty w Polskim Radio. Czekając na spóźnionych, prowadziliśmy luźne rozmowy. Okna wychodziły na ogrody i były niewidoczne od strony ulicy. Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzały karabinowe na rynku i brzęk rozbijanych szyb. Okazało się, że to dwaj żołnierze niemieccy z pobliskiego posterunku, prawdopodobnie pijani.
        Ponieważ nic nam nie zagrażało usiedliśmy wokół stołu. Dalej jednak dochodziły strzały. Słychać było brzęk tłuczonych szyb. Niespodziewanie jeden z tych żołnierzy, Litwin ( ze zgrupowania Szaulisów, współpracujących z Niemcami) wdarł się do naszego pokoju z wielką awanturą i usiłował, mówiąc po polsku, dociec, co to za zebranie. Nasze tłumaczenia i argumenty nie pomagały. Jego złość narastała. Wszedł ksiądz. To jeszcze bardziej rozwścieczyło żołnierza, który z całą siłą uderzył księdza w twarz, chwytając karabin Sytuacja stała się bardzo groźna. Błyskawicznie chwyciłem karabin tego żołnierza i szarpnąłem nim obracając, co umożliwiło mi wyrwanie karabinu z jego rąk. Litwin upadł. Wybiegłem z karabinem w rękach i zastanawiałem się, co dalej robić. W domu, w którym mieszkałem był posterunek policji mieszkał tam komendant posterunku Styperek, więziony po wojnie za współpracą z Niemcami. Oddając mu karabin skłamałem, że znalazłem go na rynku, zgubili go pijani żołnierze. Niespokojny, podbiegłem do mieszkania organisty, gdzie czekała na minie żona Jadwiga. Pogoda była tego dnia mroźna, z silnym wiatrem i gołoledzią. Wbiegając na plac przy organistówce zobaczyłem drugiego żołnierza, znajdującego się wtedy w odległości około 40 m, z karabinem w ręku tak jakby na mnie czekał. Nie miałem możliwości odwrotu. Silny wiatr pchał mnie ślizgiem po lodzie w jego kierunku. Przysiadłem, aby w ten sposób zatrzymać się hamując rękami. Litwin oddał dwa strzały. Dwie kule przeleciały tuż nad moją głową i utkwiły w futrynie drzwi prowadzących do mieszkania księdza. W organistówce zastałem poprzewracane krzesła i stół. Nikogo z zebranych tam już nie było. Okazało się, że rozbrojony przeze mnie żołnierz rozpędził wszystkich. Uciekali oknem do ogrodu. Żona przybiegła do domu w porwanej, świątecznej sukience. Komendant Styperek nie dał się zbyć moim kłamstwem i doszedł prawdy. Aby zażegnać awanturę na drugi dzień daliśmy pieniądze na załatwienie sprawy z komendantem zgrupowania Szaulisów. W taki sposób zakończył się opłatek akowski w Sterdyni.

       
Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Wojenne losy cz. 2
Jerzy Demczuk

       
JERZY DEMCZUK
WOJENNE LOSY cz.2

        W drugi dzień Świąt nasza drużyna wyruszyła na patrol w kierunku opuszczonych przez Polaków wsi. Otrzymaliśmy dużo amunicji. Niektórym wymieniono karabiny na nowe. Broń kupiono u Węgrów, służących w armii niemieckiej. Dużo broni przywiózł niemiecki podoficer, który uciekł z Włodzimierza. Okazało się później, że był to oficer rosyjski (szpieg), znający doskonale język niemiecki. Chciał dotrzeć do partyzantki rosyjskiej, nasze dowództwo umożliwiło mu to. Spenetrowaliśmy dwie wsie. Nic i nikogo tam nie zastaliśmy. Wracając, zboczyliśmy nieco na prawo od wytyczonej trasy i weszliśmy do małej osady, leżącej niedaleko lasu. Byłem z kolegą Jankiem Mulakiem w szpicy patrolu. Mieliśmy już wracać na wytyczoną przez dowódcę trasę, gdy ujrzeliśmy ślady na śniegu. Były to ślady z poprzedniego dnia, zasypane padającym w nocy śniegiem. Skradając się powolutku po śladach dotarliśmy do niewielkiego pagórka na skraju lasu. Okazało się, że był to schron. Ślady urywały się w zagłębieniu. Rozgarnąłem śnieg kijem. Zobaczyliśmy pokrywę. Udało się ją podnieść. Krzycząc, kazaliśmy wyjść człowiekowi, który się tam schował. Groziliśmy, że wrzucimy do środka granat, choć wcale go nie mieliśmy. Po chwili usłyszeliśmy ruch. Z otworu wyłaził obdarty człowiek, a za nim płaczący chłopak. Ojciec i syn. To byli Żydzi. Uciekli z Włodzimierza przed łapanką do znajomych Polaków na wieś. Jednak Polacy opuścili swoje domostwo, a oni nie chcieli z nimi odejść. Byli zabezpieczeni w żywność i ukrywali się w tej ziemiance. Jednak żywność się skończyła. Ojciec wyszedł szukać czegoś do zjedzenia. Nic nie znalazł, ale zostawił ślady, po których trafiliśmy do ziemianki. Zapytaliśmy, czy bali się wyjść. Ojciec odpowiedział, że tak, jednak wyszedł, bo usłyszał polską mowę. Syn bał się znacznie bardziej. Doprowadziliśmy znalezionych do drużyny. Dowódca, wypytawszy ich, kazał im iść z nami. Nasz oddział powiększył się o dwóch ludzi. Okazało się, że starszy Żyd był znakomitym garbarzem. Został przydzielony do szwadronu Ojca. Od razu wziął się za wyprawianie skór, którymi były wykładane produkowane w warsztacie szwadronu siodła. Jego syn Icek, jak go wszyscy nazywali, choć na imię miał Chaim, pomagał w kuchni oraz opiekował się koniem Ojca, a później także moim. Zaprzyjaźniliśmy się. Był ode mnie starszy o dwa lata. Nasze drogi w zawierusze wojennej się rozeszły, choć w 1944 roku w Lublinie nastąpiło ciekawe spotkanie.
        Kończył się 1943 rok. Na terenie powiatów Kowelskiego i Włodzimierskiego formowała się 27 Wołyńska Dywizja Piechoty. Kowelskie zgrupowanie nazwano „Gromadą”, a Włodzimierskie – „Osnową”:. W skład tych zgrupowań weszły wszystkie oddziały AK z całego województwa. Nasz oddział „Piotrusia Małego” zmienił nazwę na kompanię 1 batalionu 23 Pułku Piechoty. Kompania składała się z dwóch plutonów. Dowódcą kompanii był „Piotruś” Wacław Czerwiński, który awansował do stopnia podporucznika. Stan osobowy kompanii wynosił 120 ludzi. Zwiad konny pod dowództwem mojego Ojca awansowanego do stopnia chorążego zmienił nazwę na Szwadron 19 Pułku Ułanów – „Krwawi Tatarzy” i wyodrębnił się z oddziału „Piotrusia”. Liczebność szwadronu - 60 koni. Zmieniła się jego lokalizacja na wieś Bielin, gdzie mieścił się sztab 23 Pułku Piechoty ”Osnowa” pod dowództwem porucznika ”Bogorii-Białego„- Sylwestra Brokowskiego. Niespodzianką dla mnie i to przyjemną był mój awans na starszego strzelca. Miałem wtedy 15 lat.
               W 27 WOŁYŃSKIEJ DYWIZJI PIECHOTY
        Stan osobowy naszej kompanii powiększył się znacznie. Nie mieściliśmy się w dotychczasowych pomieszczeniach wsi Sieliska. Decyzją dowódcy pierwszy pluton przeniósł się do majątku, znajdującego się w odległości niecałego kilometra. Obok majątku znajdował się cmentarz i mała kapliczka. Po ulokowaniu się naszego plutonu w pomieszczeniach majątku podzielono strefy nadzoru dla poszczególnych drużyn oraz ustalono miejsca wartownicze. Tak się złożyło, że jedno z nich ulokowano na cmentarzu. Nasz dowódca, sierżant „Karaś”, otrzymał rozkaz wystawienia nocnej warty. Ten zaszczyt przypadł naszej drużynie. Ja jak zwykle objąłem wartę o godzinie 20-tej. Było pochmurno i ciemno. Stanowisko na cmentarzu było jednym z najgorszych. Cmentarz był położony na górce. Wiało ze wszystkich stron, choć koledzy pełniący wartę przede mną wymościli „gniazdko”. Było jednak bardzo zimno i nieprzyjemnie. Po godzinie (warta trwała 2 godziny) chmury zaczęły się przerzedzać. Księżyc wynurzył się zza chmur. Wiatr był coraz mocniejszy. Drzewa zaczęły się mocno kołysać. Cmentarz ożył różnymi odgłosami. Nagle zobaczyłem poruszającego się człowieka. Przetarłem oczy, obraz się nie zmienił. W świetle księżyca ujrzałem wyraźnie stojącą w odległości około 50 m. postać w hełmie. Postać poruszyła się. Zabrzęczała manierka. Krzyknąłem: „Stój, kto idzie? Hasło!” Było już ciemno, a księżyc schował się za chmury. Ponieważ nie usłyszałem odpowiedzi, wycelowałem w majaczący kształt i strzeliłem. Mój strzał spowodował alarm. Bardzo szybko przyczołgał się do mnie dowódca drużyny. Wsunął się do gniazdka z pytaniem ”Co, jest?” Ja palcem wskazałem to, do czego strzeliłem. On zduszonym szeptem zawołał ”Strzelaj!” Nie strzeliłem, bo nagle domyśliłem się, co to jest. Był to grób niemiecki. Krzyż z daszkiem, na którym był powieszony metalowy wieniec. Na krzyżu u góry zawieszone było nakrycie głowy. Obok rosła brzoza, a jej cień padał na grób. Wiatr poruszał gałęziami. Powodowało to poruszanie się tej „istoty”. Metaliczny dźwięk wianka kojarzył się z dźwiękiem manierki. To był ten wojownik, do którego strzeliłem. Całą kompanię postawiłem na nogi. Koledzy śmiali się, że strzelałem do ducha. Moja riposta była krótka: „Pójdziesz tam na wartę, to zobaczysz niejednego ducha”. Mój dowódca stwierdził, że stanowisko wartownicze zostało wybrane niefortunnie. Przeniesiono je o 200 m. do kapliczki.
        Po raz trzeci przytrafiła mi się taka ciekawa i nie za bardzo przyjemna warta. Wszyscy stwierdzili, że należy mnie zawsze przeznaczać do testowania nowo tworzonych stanowisk wartowniczych. Mimo tych humorystycznych uwag ustalono na przyszłość, że drużyny obejmujące wartę muszą za dnia obejrzeć stanowisko wartownicze i obserwowane przedpole, aby w nocy wiedzieć, co się gdzie znajduje. Dywizja była usytuowana na zapleczu frontu niemiecko - rosyjskiego. Trwała ofensywa wojsk radzieckich. Pierwsze jednostki dotarły już w okolice Łucka i posuwały się w kierunku Kowla, ok. 60 km od naszej bazy. Dowództwo niemieckie wydzieliło specjalne jednostki, w skład których wchodziły też jednostki węgierskie. Miały one za zadanie zlikwidowanie naszej dywizji. Ponieważ do współdziałania z Niemcami włączyły się również ugrupowania UPA, siły te znacznie przewyższały nasze.
        Styczeń zaczął się początkiem ataków wojsk niemieckich. Do akcji zostały włączone artyleria, czołgi i lotnictwo. To już nie była wojna partyzancka, lecz regularna walka na froncie długości 100 km. Zima zaczęła się mocno dawać we znaki. Intensywne opady śniegu przyhamowały działania UPA i Niemców, ale także i nasze, w tym czasie przechodziliśmy całkowitą reorganizację. Z polecenia dowódcy „Osnowy”, porucznika „Białego”, zaczęto wysyłać łączników do Włodzimierza w celu rozpoznania sytuacji w mieście, które podobno opuściły niemieckie jednostki wojskowe. Ponieważ dwukrotnie byłem łącznikiem, otrzymałem zadanie przeniesienia pism do dowództwa Organizacji Podziemnej we Włodzimierzu oraz odebrania odpowiedzi.
        Wyruszyliśmy z Bielina. Było nas trzech. W nocy dotarliśmy do Wodzianowa ,wieś położona 5 km od celu. Tam przenocowaliśmy. Rano, jak w poprzednich eskapadach, jako tragarze zboża, wraz z przekupkami idącymi na targ do Włodzimierza przekroczyliśmy posterunek niemiecki bez żadnych kłopotów. Dary dla wartowników też zrobiły swoje. Po dostarczeniu ładunku do miejsca przeznaczenia pozostawiłem kobiety i udałem się do punktu łącznikowego, którym był jak poprzednio dom mojego wujka. Przyjęty zostałem serdecznie. Oddałem listy. Kazano mi czekać na odpowiedź dwa dni. Ciocia ugotowała dla czteroosobowej rodziny wspaniałą grochówkę. Jak się do niej dobrałem, to sam zjadłem wszystko. Ten wyczyn wywołał wśród domowników mnóstwo śmiesznych uwag pod moim adresem. Jedynie Ciotka jak lwica stanęła w mojej obronie.
        Następnego dnia dotarłem do dziadków. Sprawiłem im wielką radość i niespodziankę. Wujek dał mi ciepłe buty, rękawice oraz ciepłą czapkę z nausznikami, a babcia ciepłą bieliznę. Na noc wróciłem do wujostwa. Rano otrzymałem przesyłkę i polecenie dostarczenia jej do Dowództwa Zgrupowania. Przejście przez punkt kontrolny odbyło się bez problemu: jechałem jako pomocnik doktora do ciężko chorego. Doktor miał odpowiednie dokumenty. Zadanie wykonałem i powróciłem do swojej jednostki.
        Parę dni później cały batalion poderwał alarm. Wyruszyliśmy saniami w kierunku Włodzimierza. Była wtedy bardzo paskudna pogoda. Padał gęsty śnieg. Później powiał silny wiatr. Zawieja była tak duża, że sanie musiały jechać bardzo blisko siebie, żeby się nie pogubić. Po drodze wyjaśniło się, że mamy zaatakować Włodzimierz - takie uzgodnienia zapadły między naszym dowództwem, a jednostkami konspiracyjnymi, zgrupowanymi we Włodzimierzu. Chciano wykorzystać słabość znajdujących się tam jednostek niemieckich i ukraińskich. Do przedmieścia Włodzimierza dojechaliśmy w nocy. Postój kolumny miał miejsce w budynku cegielni, w odległości 2 km od centrum miasta. Cegielnia była bardzo blisko koszar. Jednak rano do akcji na Włodzimierz nie doszło. Zmieniono cel ataku. Była nim baza UPA, we wsi Gnojno, 5 km od naszego postoju. Po drodze zdobyliśmy wieś Ludmipol, jednak akcja ta zaalarmowała bazę w Gnojnie. Gdy z marszu zaatakowaliśmy Gnojno, przywitał nas huraganowy ogień ciężkiej broni maszynowej i granatników, rozmieszczonych w dobrze ufortyfikowanych budynkach. Nasze natarcie załamało się. Zalegliśmy na otwartej przestrzeni, pod ciągłym ogniem. Z kolegą schroniliśmy się za zamarzniętą kupą gnoju. Ogień ukraiński nie był zbyt celny. Powodem tego była zadymka. Pod wieczór przejaśniło się. Wtedy kolega był to żołnierz kompanii „Lecha” otrzymał postrzał w nogę z karabinu maszynowego. Ból spowodował chęć ucieczki spod ognia. Jednak druga seria przeszła mu przez pierś. Upadł na mnie. Chciałem wyczołgać się spod zwłok, bo jego krew zalewała mi twarz. Nagle nastąpił wybuch. Straciłem przytomność. Jak długo leżałem, nie wiem. Gdy się ocknąłem było bardzo zimno i ciemno. Byłem przygnieciony poszarpanym ciałem i gnojem zmieszanym z ziemią.Pocisk z granatnika uderzył od strony martwego kolegi. Odłamki ugodziły w zabitego. Jego ciało osłoniło mnie, a ziemia i gnój przykryły nas na tyle skutecznie, że nie zostałem zauważony przez Ukraińców. Byłem żywy i w dodatku cały. Ogłuszony, nic nie słyszałem, nie byłem świadom, co robię. Może to mnie uratowało. Udało mi się wyczołgać spod trupa. Wziąłem swój karabin i ruszyłem w drogę. Mój dobry Anioł Stróż widocznie mnie prowadził w dobrym kierunku. Powoli oddalałem się od atakowanej przez nas wsi, była noc, padał śnieg, wiatr w porywach powodował zamieć. Nogi mi się zapadały. Buty, które dostałem od wujka, znakomicie zdały egzamin. Tak samo ciepła odzież, którą otrzymałem od babci. Najprawdopodobniej one mnie uratowały przed zaziębieniem. Jak długo szedłem nie wiem. Świt zastał mnie na drodze. Nie wiedziałem, dokąd ona prowadzi. Doszedłem do zniszczonej chaty i tam się zatrzymałem. Po kilkunastu minutach zobaczyłem jadące powoli sanie z dwiema osobami. Czekałem z gotowym do strzału karabinem. Gdy sanie się zbliżyły, ujrzałem woźnicę w rogatywce na głowie. Wyszedłem na drogę i zacząłem wołać. Byłem jednak tak słaby, że upadłem w śnieg. Dalej nic już nie słyszałem. Poczułem, że mnie podnoszą. Na mundurach i bluzach nosiliśmy proporczyki godło oddziału „Piotrusia”. Naszym sztandarem był proporzec o nazwie Klin Św. Jerzego. Był to wydłużony trójkąt koloru niebieskiego z obustronnym haftem: z jednej strony był napis „Klin Św. Jerzego”, a z drugiej biały orzeł na czerwonym tle oraz trzy litery: P.O.P, Polski Oddział Partyzancki. Proporzec był poświęcony przez księdza w 1943 r. Na ten sztandar składaliśmy przysięgę. Jak się później dowiedziałem, to właśnie dzięki tym proporczykom zaopiekowało się mną dwóch żołnierzy z oddziału „Bomby”. Jechali do wsi Rzewózki, leżącej niedaleko Dominopola.
        Wygląd mój i głuchota spowodowały przekazanie mnie do szpitala polowego. Tam w ciągu trzech dni wróciłem do równowagi i częściowo odzyskałem słuch. Nareszcie mogłem się dogadać i opowiedzieć swoje przeżycia spod Gnojna. Chciałem natychmiast wracać do swoich. Jednak lekarz i dowódca jednostki, kapitan ”Bomba” Władysław Kochański, nie zezwolili na mój wyjazd. Dzień później dowiedziałem się, że zostałem uznany za zaginionego, a następnie za zabitego. Odbyła się msza za poległych, podczas której wymieniono moje nazwisko. Pochowano trzech kolegów. Ja także zostałem formalnie pochowany. Wynikało to z relacji świadków, a zwłaszcza tego, który znalazł broń mojego zabitego kolegi. Fakt uznania mnie za poległego spowodował zmiany w mojej dalszej działalności partyzanckiej.

       
Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Listopadowe Święto w Radości
Włodzimierz Majdewicz

       
Listopadowe Święto w Radości

        W słoneczny piątkowy poranek 10 listopada 2006 roku delegacja naszego Stowarzyszenia udała się Radości. Od kilku lat Tradycyjnie w listopadzie korzystamy z zaproszenia Dyrekcji Zespołu Szkół by uczestniczyć w organizowanych tam uroczystościach związanych z obchodami Narodowego Święta Niepodległości 11 listopada.
        Listopadowe Święto w Radości ma szczególny charakter, ponieważ niezależnie od rocznicy Odzyskania Niepodległości w tym samym dniu obchodzone jest Święto Szkoły. Uroczystość rozpoczęła msza święta w kościele parafialnym. Uczestniczyli w niej licznie zgromadzeni uczniowie szkoły podstawowej i młodzież gimnazjalna wraz z gronem pedagogicznym. Po mszy barwny uroczysty pochód ruszył z kościoła przez miasto w kierunku szkoły. Poczty sztandarowe poprzedzała konna asysta kawalerzystów z Ochotniczego Szwadronu Kawalerii im. 1 Pułku Szwoleżerów. Kawalerzyści na pięknych koniach w przepisowych eleganckich mundurach prezentowali się jak zawsze doskonale. Widok ten był niemałą atrakcją dla uczniów i oglądających pochód zaciekawionych przechodniów. Za konnymi podążał znany nam sztandar szkolny z sylwetką ułana i wyhaftowanym imieniem 19 Pułku Ułanów Wołyńskich.
        Kolejnym bliskim nam akcentem był sztandar Zespołu Szkół noszących imię Wołyńskiej Brygady Kawalerii, który przybył na uroczystość wraz z delegacją młodzieży z miejscowości Dębe Wielkie. Za nimi kroczyły kolejne poczty sztandarowe szkolne i harcerskie. Po nich młodzież gimnazjalna z flagami narodowymi i dzieci z chorągiewkami. Z daleka witały pochód granatowo-białe proporce nad pomnikiem 19 Pułku Ułanów Wołyńskich. Tam na szkolnym dziedzińcu odbył się krótki apel. Złożono kwiaty, oddano hołd poległym i zmarłym ułanom. Zabrzmiała grana na trąbce melodia „Pierwszej Brygady”.
        Dalsza część uroczystości odbyła się w murach szkoły. W sali gimnastycznej zebrała się cała szkoła i zaproszeni goście wśród nich liczni przedstawiciele władz terenowych i szkolnych.
        Na tle okolicznościowej scenografii dzieci z trzeciej klasy Szkoły Podstawowej przedstawiły wzruszające słowno - muzyczne widowisko nawiązujące do historii walk o niepodległość. Popłynęły słowa i melodie znanych pieśni patriotycznych z przejęciem i zaangażowaniem wykonane przez świetnie przygotowanych dziesięciolatków. Nagrodzono ich gorącymi brawami. Po nich wystąpili gimnazjaliści w historyczno - patriotycznym spektaklu brzmieli świeżo i autentycznie. Dostarczyli zebranym kolejnych wzruszeń. Posypały się gromkie oklaski. Biliśmy brawa młodym artystom i ich wychowawcom, którzy opracowali repertuar i tak doskonale przygotowali młodych artystów. Uroczystość prowadziła dyrektor Zespołu Szkół im.19 Pułku Ułanów Wołyńskich pani Grażyna Sierakowska. Z kronikarskich względów należy odnotować obecność przedstawicieli Stowarzyszenia Rodzina 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w osobach pani Prezes Hanny Ireny Różyckiej, Vice Prezes Haliny Ofrecht, przybyłej z Krakowa pani Hanny Zawistowskiej - Nowińskiej, pań Elżbiety Kotarskiej i Jadwigi Garapich oraz panów Franciszka Rataja, Stefana Przywuskiego, Konrada Sierakowskiego i Włodzimierza Majdewicza.
        Teraz czekał na nas poczęstunek i miłe rozmowy. Nie obyło się oczywiście bez tradycyjnych dla tego miejsca wyśmienitych pierogów. W bibliotece szkolnej obejrzeliśmy bardzo interesującą wystawę exlibrisów. Zorganizowaną pod hasłem „2006- ROK JĘZYKA POLSKIEGO”. Dokonaliśmy wpisów do księgi pamiątkowej szkoły i księgi wystaw biblioteki. Pełni wrażeń i serdecznie żegnani przez gospodarzy opuściliśmy gościnne progi Zespołu Szkół w Radości.


Ułan Wołyński nr 28 listopad 2006 rok
Powołane w dniu 8 października 1994
STOWARZYSZENIE RODZINA 19 PUŁKU UŁANÓW WOŁYŃSKICH
prowadzi działalność statutową której celem jest konsolidacja
środowiska oficerów, podoficerów i ułanów 19 Pułku Ułanów, ich rodzin i sympatyków Pułku.
Adres i telefon kontaktowy:
HANNA OFRECHT
kontakt e-mail: office@ulan-wolynski.org.pl
ul.Suchodolska 24 m 19
04-016 Warszawa
tel.022-813 66 45

powrót na stronę główną