Ułan Wołyński nr 27 2006 rok
Wojenne losy
Jerzy Demczuk
Urodziłem się 31.10. 1929 r. we Włodzimierzu Wołyńskim z Matki Elżbiety z domu Mojak i Ojca Dominika Demczuka - partyzanta Jazdy Jaworczyków, od 1918 r. kawalerzysty 19 Pułku Ułanów Wołyńskich, utworzonego z Jazdy Jaworczyków pod tym samym dowództwem majora Jaworskiego, podoficera zawodowego 19 Pułku Ułanów (do czasów wojny niemiecko - polskiej w 1939r.).
Był dowódcą tajnej grupy AK kolejarzy, twórcą szwadronu 19 Pułku Ułanów i jego późniejszym dowódcą w 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty w latach 1942 - 1944.
Do 1939 r. wraz z rodzicami mieszkaliśmy w Ostrogu nad Horyniem, gdzie Ojciec mój pełnił służbę w stacjonującym tam 19 Pułku Ułanów. Wyjechaliśmy z Ostroga pod koniec 1939 r. do Włodzimierza Wołyńskiego do rodziców Matki. Musieliśmy opuścić mieszkanie, które znajdowało się na terenie koszar, w obawie przed wywiezieniem w głąb Rosji, co było w tym czasie standardowym rozwiązywaniem problemu rodzin wojskowych, wyrzucanych z obrębu koszar przez okupanta sowieckiego.
Do czerwca 1941r. trwała okupacja sowiecka. Mimo dużych trudności, dzięki pomocy rodziny Matki, mogliśmy skromnie żyć. Powrót Ojca i Wujka z niewoli sowieckiej podniósł nasz standard życia. Obaj znaleźli pracę w grupach roboczych wojsk sowieckich na terenie Włodzimierza i okolic. Ja ukończyłem szkołę podstawową, byłem też najbliższym pomocnikiem mojego Dziadka, który parał się rolnictwem. 21.06.1941r. o godzinie 5 rano zaczęła się nowa wojna: niemiecko - rosyjska. Na drugi dzień po zajęciu przez Niemców Włodzimierza, Matka moja wraz z nami, trójką dzieci, stanęła przed plutonem egzekucyjnym SS. Powód - podczas rewizji w miniaturce samolotu RWD-8 (nagroda za zdobycie przez Ojca 1 miejsca w strzelaniu sportowym w 1938 r.) znaleziono zużyte spłonki od naboi do dubeltówki. Spłonki włożyłem jeszcze w Ostrogu do samolotu podczas zabawy w bombardowanie i zapomniałem o nich. SS-man zażądał od Matki oddania dubeltówki, bijąc Ją i kopiąc, nie mogła jej oddać – gdyż podczas rewizji w naszym mieszkaniu w Ostrogu broń zabrali Rosjanie. Następnie zapędził Ją i nas do dołu w sadzie. Inni SS-mani w podobny sposób przywlekli sąsiadów. W ten sposób duża grupa dorosłych i dzieci stanęła przed plutonem egzekucyjnym. Interwencja starszego oficera (okazało się później, że pochodził ze Śląska z mieszanej rodziny niemiecko-polskiej), który nie pozwolił na egzekucję, uratowała nam życie.
W tym czasie nie wiedzieliśmy, co stało się z Ojcem i Wujkiem. Po dwóch tygodniach zjawili się w domu. Chowali się u znajomych 10 km. od Włodzimierza. Tak zaczęła się ta nowa okupacja. Atmosfera w mieście powoli się uspokajała. Ojciec i Wujek zarejestrowali się w
Arbeitzamcie. Obaj podjęli pracę na kolei, Ojciec jako rewident, a Wujek jako mechanik przy remontach w parowozowni.
W mieście rozpoczęły się represje wobec Żydów. Dokonywała tego nowopowstała Ukraińska Policja. Represje dotknęły również Polaków: byłych wojskowych, urzędników, nauczycieli itp. Szczęśliwie nie dotknęły naszych rodzin. Sąsiedzi Ukraińcy nie pozwolili na szykanowanie naszych bliskich, ponieważ moi Dziadkowie i Rodzice podczas okupacji sowieckiej pomagali wielu z nich przetrwać ciężkie chwile, lecząc ich i często żywiąc.
Ja rozpocząłem naukę w szkole mechanicznej, zbudowanej w 1936 r. w celu szkolenia fachowców dla przemysłu zbrojeniowego COP (Centralny Okręg Przemysłowy). Szkoła była bardzo dobrze wyposażona w podstawowy sprzęt. Posiadała własny agregat prądotwórczy. Kierownictwo niemieckie, nauczyciele i nadzór warsztatów - ukraiński, język podstawowy - ukraiński. Cykl nauki: 4 godziny przedmiotów podstawowych, pozostałe godziny (teoretycznie 4): przedmioty zawodowe - warsztaty. Te zajęcia często poważnie się wydłużały do późnych godzin nocnych. Już w pierwszych dniach mojej pracy na warsztatach na moje zdolności manualne zwrócił uwagę ukraiński instruktor i przekazał swoją opinię kierownikowi Niemcowi. Dobrano jeszcze 4 uczniów o podobnych zdolnościach i utworzono zespół do specjalnych prac pod kierownictwem naszego instruktora, który ściśle współpracował z kierownikiem warsztatów.
Zespół wykonywał towary do handlu wymiennego na żywność na potrzeby niemieckiego kierownictwa szkoły, aby ją później wysyłać do rodzin w Niemczech. Zapotrzebowanie na nasze wyroby coraz bardziej rosło. Produkowaliśmy noże, patelnie, zapalniczki, aluminiowe garnki, brytfanny, a nawet maszynki do krojenia tytoniu. Dlatego też nasz czas pracy coraz bardziej się wydłużał, a powrót do domu stawał się utrudniony. Otrzymaliśmy, więc imienne przepustki do poruszania się po mieście wieczorami. Przepustka ta pozwala również na przebywanie w rejonie dworca kolejowego i rampy, gdzie sortowaliśmy złom do przerobu w naszych warsztatach i odlewni metali, w którą szkoła była wyposażona. Ta przepustka w niedługim czasie przydała się do innych celów.Przed Świętami Wielkanocnymi 1943 r. Ojciec zapytał, czy mam jeszcze przepustkę uprawniającą do poruszania się wieczorem w rejonie obiektów wojskowych. Odpowiedziałem twierdząco. Następnego dnia Ojciec wprowadził mnie do pomieszczenia, zajmowanego przez rewidentów kolejowych. Był tam osobnik, którego nie znałem. Zadał mi parę pytań. Następnie zaproponował mi złożenie przyrzeczenia zachowania w tajemnicy zadania, jakie miałem wykonać. Zgodziłem się. Ojciec zagwarantował swoją osobą, że dochowam tajemnicy. Otrzymałem polecenie zaniesienia małej paczuszki w porze wieczorowej tegoż dnia do osoby, której dom znajdował się w pobliżu koszar niemieckich. Sprawa była bardzo pilna. Dom znajdował się pod obserwacją policji.
Przed wykonaniem tego zadania Ojciec poinformował mnie, że dom ten należy do Wujka, brata mojej Babci, Lucjana Wiśniewskiego, z zawodu szewca. Ten zawód pozwalał mu na kontaktowanie się z różnymi ludźmi, którzy przynosili obuwie do naprawy (była to klasyczna skrzynka kontaktowa). Idąc tam, oprócz ukrytej przesyłki niosłem do naprawy swoje podarte buty. Nie miałem żadnych trudności z dotarciem do domu Wujka. Przesyłkę przekazałem. Jak się zorientowałem, w domu było trzech nieznanych mi mężczyzn.
Następnego dnia do domu Wujka wkroczyła policja, jednak nic nie znalazła, jak również nikogo obcego tam nie zastała. Nie zastosowano żadnych represji. Za Wujka wstawił się oficer gospodarczy jednostki wojskowej, stacjonującej w koszarach. Oficer ten często korzystał z usług Wujka, popijając interesy samogonem, który był cichym ubocznym produktem działalności Wujka. Po latach dowiedziałem się, że wytwórnia samogonu była usytuowana w starym rozbitym bunkrze przy samych koszarach, do którego prowadziło ukryte przejście.
Tak zaczęła się moja działalność konspiracyjna. Zostałem kurierem. Nie byłem wtedy jeszcze zaprzysiężony. Przesyłki odbierałem i przekazywałem nosząc jedzenie dla Ojca w dniach wolnych od zajęć szkolnych. Jak się później dowiedziałem, podobne zadanie wykonywała moja siostra, która nie wiedziała o moich zadaniach kurierskich. O działalności mojej i siostry wiedziała tylko Matka.
Podczas moich wędrówek tylko jeden raz przeżyłem moment krytyczny. Mnie i całą moją rodzinę uratował instynkt. Niosąc przesyłkę i jedzenie dla Ojca, musiałem przechodzić koło wartowni „Banszuców” (Policji Kolejowej). Będąc jeszcze skryty żywopłotem, zobaczyłem błysk jakiegoś światła w oknie wartowni oświetlonej słońcem. Coś mnie tknęło. Wyjąłem przesyłkę przechodząc obok żwirowiska zalanego wodą i włożyłem ją pod skarpę, zanurzając w wodzie. Te czynności nie były widoczne z wartowni. Gdy wyszedłem zza żywopłotu i podszedłem do wartowni, wyszli z niej dwaj gestapowcy w czarnych mundurach z psem. Podeszli do mnie, jeden wyrwał mi koszyk. Wyrzucił jedzenie na ziemię, drobiąc je nogą na kawałki. Zrewidowali mnie dokładnie, nawet buty kazali mi zdjąć i z krzykiem żądali odpowiedzi, gdzie to mam. Udawałem, że nic nie rozumiem. Wezwali policjanta z wartowni. Znałem go, bo handlował z moim Ojcem. On był tłumaczem i potwierdził moje słowa, że noszę jedzenie dla Ojca. Drugi gestapowiec ruszył drogą, którą przeszedłem, prowadząc psa, ale pies niczego nie znalazł. Zakończyło się to tak, że dostałem od gestapowca w głowę. Rozbeczałem się, a wtedy oni odeszli, pozostawiając mnie przed wartownią.
Incydent ten był sygnałem, że ktoś szpieguje kolejarzy. Na razie jeszcze nie wiedzą, który kolejarz jest w organizacji. Sprawa stała się bardzo poważna. Do tej chwili nie wiedziałem, że mój Ojciec był komendantem konspiracyjnej jednostki kolejowej. Był czerwiec
1943 r. Pod koniec tego miesiąca nastąpiła akcja gestapo, likwidująca kilka ogniw organizacji Samoobrony we Włodzimierzu. Mój Ojciec otrzymał rozkaz opuszczenia miasta i włączenia się w struktury powstającego oddziału partyzanckiego ”Klin”, pod dowództwem „Piotrusia Małego”, st. wachmistrza Władysława Cieślińskiego.
We wrześniu powstały zalążki dwóch kompanii oraz zalążek zwiadu konnego, którego twórcą i dowódcą był mój Ojciec.
W PARTYZANTCE
Opuszczenie Włodzimierza odbyło się nocą. Tu działał mój Wujek, Lucjan Wiśniewski, który zorganizował nasz przerzut prze linie straży wartowniczej. Było nas pięcioro. W niewielkiej odległości od naszego przejścia czekał wóz, którym zawieziono nas do zabudowań rodziny Wyszomirskich we wsi Spaszczyzna. Tam nas nakarmiono i przenocowano. Za dnia dotarliśmy do chutoru Klin. Dwa dni później ja i inni nowoprzybyli ,a była nas spora grupka, w obecności księdza Kobyłeckiego i dowódców, zostaliśmy zaprzysiężeni i ochrzczeni pseudonimami, jakie sami wybraliśmy. Każdy z nas pod rotą przysięgi złożył swój podpis w pseudonimie. Ja zostałem zaprzysiężony jako ”Szpak”.
Moją funkcją w oddziale była nadal funkcja łącznika (kuriera).
W ciągu dwóch miesięcy czterokrotnie docierałem do Wujka Wiśniewskiego, dostarczając mu meldunki i informacje, jak również
odbierając od niego meldunki, a dwukrotnie broń krótką, kupioną od żołnierzy węgierskich, przychylnych Polakom. Przez posterunki przechodziłem jako syn przekupki, idącej na targ. Za przepustkę ofiarowano wartownikom datki w postaci słoniny, kiełbasy lub samogonu. U Wujka zawsze nakarmiono mnie do syta. Tam też się kąpałem, a Ciocia prała moją bieliznę. Tylko raz dotarłem do domu, gdzie w tajemnicy przed obcymi spotkałem się z rodziną.
W oddziale w początkowym okresie czas spędzaliśmy na ćwiczeniach, musztra i obchodzenie się z bronią. Takich wojaków jak ja, mających poniżej 17 lat, było sześciu. Ja byłem najmłodszy, miałem wtedy niecałe 14 lat. Kolegowałem się ze starszym ode mnie Józkiem Czerwińskim, późniejszym autorem książki „Z Wołyńskich lasów na Berliński Szlak ”. Obaj zostaliśmy po wojnie uznani za Synów Pułku. Spotykaliśmy się na zjazdach naszej Dywizji i zlotach Synów Pułku. Józef zmarł w 1998 roku.
Zostałem partyzantem w pierwszym plutonie. Ponieważ oddział szybko się rozrastał, przenieśliśmy się do Kolonii Liski. Tam otrzymałem karabin Mauzer. Zadaniem oddziału była ochrona polskich wsi przed napadami band UPA, jak również zdobywanie broni dla rozrastającego się oddziału. Podjęto decyzję zdobycia jej na Niemcach. W nocy na drodze Uściług - Włodzimierz zorganizowaliśmy zasadzkę. Rozłożyliśmy się po obu stronach drogi i
zaatakowaliśmy samochód z żołnierzami niemieckimi, żołnierzy rozbroiliśmy. Uradowani nie zwróciliśmy uwagi na nadjeżdżający
po ciemku drugi samochód niemiecki, który otworzył do nas ogień. Zginął wtedy bliski kolega mojej siostry Wacek Zieliński „ Sokół”.
Po otworzeniu przez nas ognia udało się nam wycofać bez dalszych ofiar. Była to pierwsza ofiara w naszym oddziale.” Sokół” został pośmiertnie awansowany do stopnia kaprala. W tej akcji zdobyliśmy osiem pistoletów maszynowych i dwa karabiny, a także skrzynkę granatów. Po powrocie zmieniliśmy zakwaterowanie. Oddział przeniesiono do wsi Sieliska. To była wieś polska, gospodarze opuścili ją po zamordowaniu przez bandę UPA kilku mieszkańców. Wieś była naszą kwaterą do dnia włączenia oddziału do 23 Pułku 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK w styczniu 1944r.
Takich oddziałów jak nasz na terenie Wołynia było wiele.
Plan Rządu Rzeczpospolitej Polskiej (podziemnej) oraz dowództwa AK przewidywał stworzenie sił zbrojnych na rubieży Polski. Nie przewidziano jednak samoobrony ludności polskiej przeciw mordom, szerzonym przez nacjonalistów ukraińskich. Nie przewidziano tragedii społeczeństwa polskiej wsi. Nie przewidziano tego, że takie dzieci jak ja będą walczyć o życie swoje i życie społeczności polskiej. Jednak taka walka się zaczęła. Oddział, przeciwdziałając terrorowi, wsławił się w kilku bojowych akcjach przeciwko Banderowcom. To zjednało
mu przychylność społeczności polskiej, zamieszkałej w okolicznych wsiach. Przejawy tej przychylności odczuliśmy w dostawach
produktów żywnościowych, odzieży i obuwia, jak również koni. Jedną z pamiętnych akcji była obrona wsi Pisażowa Wola przed napaścią pijanej bandy UPA. Banda ta po drodze wymordowała mieszkańców czterech polskich zagród, leżących w pewnej odległości od samej wioski. Były to pierwsze dni listopada. Zostaliśmy powiadomieni przez łącznika samoobrony tejże wsi o przewidywanym napadzie. Wiadomość tę dostarczyli samoobronie znajomi Ukraińcy. Natychmiast po otrzymaniu meldunku wieczorem, poderwano cały oddział. Wyruszyliśmy, prowadzeni przez łącznika. Przed świtem dotarliśmy na miejsce. Dużo wcześniej przed nami dotarli nasi ułani, z moim Ojcem na czele. Nasz oddział wraz z kawalerzystami liczył 50 ludzi. Natychmiast zajęliśmy stanowiska bojowe. W tym czasie kobiety z wioski przynosiły nam gorące picie i jedzenie. Nasze stanowiska były dobrze ukryte. We wsi przebiegała normalna praca. To zmyliło Banderowców. Bez przygotowania, prosto z marszu, jadąc furmankami od strony lasu chcieli wjechać do wioski. Furmanek było kilkanaście. W każdej po kilku ludzi. Siła bardzo duża. Nie spodziewali się takiego powitania, jakie im zgotowaliśmy. Bój trwał zaledwie pół godziny. Zdobyliśmy osiem wozów, dwadzieścia cztery karabiny i jeden ręczny karabin maszynowy. Jednym z ważniejszych łupów był wóz amunicyjny. Dla Banderowców było to bardzo bolesne
zaskoczenie. Okazało się, że nasza siła ognia była nie tylko duża, ale też bardzo celna. Atak kawalerzystów z boku dopełnił rozmiarów klęski. Skutek byłby jeszcze większy, gdyby kolumna wozów nie była tak rozciągnięta. Zginęło 32 bandytów. Ta nauczka, jaką otrzymali bandyci, wzmocniła morale społeczności polskiej.
Część broni dowódca przekazał placówce samoobrony.
Po naszej stronie rannych było pięć osób, dwóch z naszego oddziału. Powrót był wspaniały. Zdobyte furmanki przywiozły nas do miejsca postoju. Zachowywaliśmy się jak w amoku, przekrzykując się nawzajem w komentarzach o tej zwycięskiej bitwie. Kiedy nocą szliśmy do wsi, myślałem o walce. Myślałem również, co by było, gdybym został ranny. Przed bitwą, gdy zobaczyłem nadjeżdżające wozy, wypełnione ludźmi z bronią, serce zaczęło mi bić mocniej, ale z chwilą otwarcia ognia już o niczym nie myślałem, tylko starałem się dokładnie celować. Ponieważ wszyscy strzelali, stwierdzenie, kto trafił było niemożliwe. Byli jednak tacy, którzy twierdzili, że to oni zabili kilku bandytów. Wstrząsem był dla mnie widok tylu zabitych, a jeszcze większym, dobijanie rannych. To przeżyłem bardzo i z niesmakiem. Wiem, że był to odwet za bestialskie morderstwa niewinnych ludzi.
Dwa dni później otrzymaliśmy zadanie przeprowadzenia rozpoznania okolic rejonu wsi, w której stoczyliśmy zwycięską bitwę. Ruszyliśmy całym plutonem w kierunku zniszczonych dwóch polskich
wsi. Po spenetrowaniu pierwszej z nich musieliśmy przejść przez las do następnej. Wtedy nasza szpica zameldowała, że w lesie przemieszcza się oddział UPA w liczbie 25 osób. Dowódca natychmiast rozkazał przygotować zasadzkę. Otwarcie przez nas ognia z odległości 50 metrów spowodowało wśród banderowców tak duży popłoch, że niektórzy z nich porzucili broń, uciekając w głąb lasu. Zginęło 6-ciu bandytów. Zdobyliśmy 10 karabinów. Ilu z nich zostało rannych, nie wiem. Nikt z naszego oddziału nie odniósł obrażeń. Ruszyliśmy dalej. Przechodząc przez częściowo spaloną wieś, do której prawdopodobnie zmierzali banderowcy, natknęliśmy się na poprzewracane ule. Z jednego wyciekał miód. Otworzyliśmy ul. Wyjęliśmy ramki, wypełnione miodem, obłożyliśmy je znalezionym papierem i szmatami. Idąc dalej, zobaczyliśmy kilka kur. Wróciliśmy do oddziału, składając dowódcy meldunek o znaleziskach.
Ten rozdzielił zadania, kto ma nieść zdobytą broń, kto miód, a kto ma złapać kury i je nieść. Ja niosłem miód, pełne cztery ramki, zawinięte i ulokowane w worku. Pod wieczór dotarliśmy do kwater. Po złożeniu przez dowódcę plutonu meldunku komendantowi, mieliśmy czas wolny. Wtedy oskubaliśmy kury. W parniku do parzenia kartofli ugotowaliśmy je wraz z kaszą. Była to wspaniała kolacja, którą jadł cały oddział wraz z dowództwem. Na deser pokroiliśmy plastry miodu. Każdy otrzymał kawałek. To było coś wspaniałego!
Jednak w nocy dał o sobie znać skutek przejedzenia. Niektórzy się pochorowali. Bóle brzucha i wymioty dotknęły tych, którzy obżarli się krupnikiem z mięsem, a później zjedli plastry miodu wraz z woskiem. Ja nie miałem żadnych dolegliwości. Miód z plastra wylałem do naczynia z gorącą wodą, zamieszałem i wypiłem. Było to bardzo dobre.
Następnego dnia drugi pluton dokonał podobnego zwiadu. Łupem byli dwaj Upowcy, których zadaniem okazało się ustalenie miejsca postoju naszego oddziału i jego stanu osobowego. Taką decyzję po przegranej bitwie podjął dowódca oddziału UPA. Ten zamiar się nie powiódł. Wywiadowcy zostali straceni i pochowani za stodołą, stojącą w pobliżu lasu. Dowództwo postanowiło wzmocnić zabezpieczenie naszej bazy. Moją drużynę włączono do służby wartowniczej w porze nocnej. Tak się złożyło, że jeden z posterunków, pod drzewem, we wcześniej wykopanym okopie, obsadziła nasza drużyna. Była noc.
Pochmurno, bardzo ciemno. Służbę objąłem o godzinie 20-tej. Wlazłem do okopu, karabin położyłem na przedpiersiu i wytrzeszczyłem oczy. Zbyt dużo nie widziałem. Wytężyłem słuch. Nic się nie działo. Po pewnym czasie zerwał się wiatr. Bardzo zmarzłem. Wiedząc, że w stodole jest siano, chciałem je przenieść do okopu. Jednak zrezygnowałem z tego. Wyciąłem kawałek porozrywanej ściany zbudowanej z plecionej łozy stodoły, posunąłem siano do dziury i wlazłem w nie.
Tymczasem wiatr rozpędził chmury.
Wyszedł księżyc i oświetlił teren. Zorientowałem się, że przede mną znajduje się grób zlikwidowanych zwiadowców. Obok świeżo nasypanej ziemi rósł duży krzak. Jego cień padał na leżący śnieg. Moje samopoczucie poważnie się pogorszyło. Byłem jednak przygotowany do pełnienia
nocnych wart, bo pełniłem je jako harcerz. Jednak miejsce i czas, w których się znalazłem, nie dawały podstaw do dobrego nastroju.
Ciepło uśpiło moją czujność. Zacząłem zasypiać. Nagle spostrzegłem dziwne zjawisko. Cień krzaka zaczął się wydłużać, potem się przerwał. Ponieważ odległość od krzaka wynosiła ok. 30 metrów, zjawisko to nie było zbyt wyraźne. Cień czegoś lub coś przesuwało się ku mnie. Co to było, nie wiedziałem. Zrobiło mi się zimno.Powoli podniosłem karabin, skierowałem lufę na to zjawisko i odbezpieczyłem zamek. Szczęk zamka spowodował ruch cienia. Nastąpił skok, to był zając. Serce skoczyło mi do gardła. Pierwszy raz widziałem skradającego się zająca. O takim wypadku, mimo, że często słuchałem opowieści różnych myśliwych, również mojego Ojca, nigdy nie słyszałem. Dobrze, że nie strzeliłem. Powoli się uspokajałem, ale już nie zmrużyłem oka. O tym wydarzeniu opowiedziałem kolegom. Już nikt, pomimo dużego zimna, nie skorzystał z ciepłego siana, a miny wychodzących na wartę były bardzo minorowe.
Drugą ciekawą wartę miałem dwa dni później. Posterunek wartowniczy umiejscowiony był przy chacie, zajmowanej przez
ułanów. Chaty wiejskie w tych okolicach były zabezpieczone przed zimnem, ogacone. Było to obłożenie ścian wokół domu do wysokości około metra obornikiem lub słomą. Ściany budowane były z obłożonej gliną plecionki, dlatego docieplanie było koniecznością.
Podszedłem do chaty i oparłem się o zagatę przy oknie. Obserwując wyznaczony teren, słuchałem kawałów, jakie opowiadał kapral Kordecki. Był to osobnik najmniejszego wśród ułanów wzrostu, miał największego konia i kapitalne poczucie humoru, po prostu wesołek szwadronu. Nagle poczułem, że ktoś mi się przygląda. Odwróciłem głowę i zobaczyłem wielkiego psa. Odruchowo skierowałem karabin w jego stronę, a pies (później okazało się, że to był wilk) odwrócił się i pomknął w noc. Ale na tym nie koniec. Po paru minutach usłyszałem trzask, jakby ktoś szedł, łamiąc gałęzie. Padłem na ziemię krzycząc „Stój, kto idzie!” Na mój krzyk zareagowali ułani. Uzbrojeni wybiegli z chaty. Błyskawicznie zajęli stanowiska obronne. Nic się nie działo - cisza. Dwóch ułanów, czołgając się w kierunku wskazanym przeze mnie, zniknęło w ciemnościach. Nagle usłyszeliśmy harmider i psi skowyt. Później wszystko ucichło. Ułani wrócili cali, zdrowi i uśmiechnięci od ucha do ucha. Okazało się, że łamanie gałęzi było łamaniem kości w wilczych zębach. Stado wilków podeszło pod wysypisko śmieci, aby zdobyć coś do jedzenia i doszło między nimi do walki o zdobycz stąd był ten harmider.
W rezultacie tego wydarzenia komendant udzielił ostrej nagany całej kadrze dowódczej. Nastąpiła zmiana sposobu pozbywania się odpadów żywnościowych, zaczęto je wywozić do odległego o kilometr jaru. Zdarzył się wypadek bawiąc się zdobycznym pistoletem, jeden z kolegów pociągnął za spust. Pistolet nie był zabezpieczony i wystrzelił. Pocisk ranił w nogę kucharza. Nie miał go, kto zastąpić.Ponieważ każdy z szeregowych partyzantów miewał służbę pomocniczą w kuchni i w stołówce, o jakości pracy poszczególnych osób kucharz miał wyrobione zdanie. Gdy komendant zapytał kucharza, kto mógłby przez kilka dni poprowadzić kuchnię, ten wskazał na mnie i jako mojego pomocnika kompanijną ciurę, po prostu nieudacznika. Był to ogólnie zwany głupi Jasio. Taki wybór bardzo mi się nie podobał. Jednak popierająca postawa mojego Ojca zadecydowała o rozkazie dowódcy, powołującym mnie na to wakujące stanowisko. Objąłem je z niechęcią. Następnego dnia była niedziela. Postanowiliśmy z Jasiem upitrasić coś dobrego. Pierwsze danie fasolówka na boczku. Drugie danie kluski z boczkiem, ugotowanym w zupie. Zaczęliśmy od zupy. Fasola nie chciała się prędko ugotować, bo nie miałem pojęcia, że trzeba ją było wcześniej namoczyć. Jednak mimo obaw, że nie zdążymy z obiadem na czas udało się. Fasola była lekko niedogotowana. Drugi kłopot powstał przy produkcji makaronu. Ciasto wyszło dobre. Rozwałkowaliśmy je butelkami. Placki były duże. Ułożyliśmy je jeden na drugim. Chciałem je kroić a tu kłopot.
Placki się skleiły. Nie wiedziałem, że gotowe placki trzeba było posypać mąką. Musieliśmy zacząć od nowa. Czas biegł nieubłaganie. Zaczęliśmy się denerwować. Uratował nas podział pracy. Janek wałkował, ja kroiłem i gotowałem. Przy wykończeniu, zesmażeniu skwarek, pokrojeniu ugotowanego boczku i pokrojeniu chleba pomogli nam koledzy z mojej drużyny. Wszystko przebiegło bez żadnej wpadki. W wyznaczonym rozkazem czasie do kuchni weszli na kontrolę komendant z dowódcami, również mój Ojciec. Kiedy wchodzili, usłyszałem żarty z mojej osoby i zdarzenia z wilkami.
W podtekście przygotowane przez nas jedzenie miało poprawić kondycję wilków. Po spróbowaniu posiłku zobaczyliśmy zaskoczenie i zdziwienie szczególnie zobaczyłem to u mojego Ojca z powodu dobrej jakości potraw. A także z powodu pracowitości, jaką musieliśmy się wykazać, przygotowując posiłek. Próbna degustacja kadry dowódczej wypadła pozytywnie. To, co po zjedzeniu mówili o nas, a zwłaszcza o Jasiu, nasi koledzy, sprawiło nam dużo radości. Wszyscy wszystko zjedli i wydali werdykt, abym na stałe został kucharzem. Ja się wściekłem, naubliżałem kolegom i nawet dowódcy drużyny. Powiedziałem Ojcu, co o tym myślę. Później zrozumiałem intencję Ojca. Chodziło mu o bezpieczeństwo i ochronę syna. Ja jednak, wysuwając argumenty przeciwko zamiarom Ojca, wyciągnąłem Jego życiorys, gdy będąc małolatem walczył w oddziale partyzanckim majora Jaworskiego w 1916 roku. Dziadek jako dobosz
wojskowy walczył w pułku kozaków w Azji. Argumenty pomogły. Ojciec poparł u komendanta moją chęć powrotu do drużyny. Funkcję kucharza owocnie pełniłem przez 10 dni. Potem ja wróciłem do drużyny, a Jasio na stałe został pomocnikiem kucharza, a podczas choroby szefa sam przyrządzał jedzenie. Odtąd wszyscy go chwalili, bo był w tym dobry.
Ułan Wołyński 27/2006 rok
Powołane w dniu 8 października 1994
STOWARZYSZENIE RODZINA 19 PUŁKU UŁANÓW WOŁYŃSKICH
prowadzi działalność statutową której celem jest konsolidacja
środowiska oficerów, podoficerów i ułanów 19 Pułku Ułanów, ich rodzin i sympatyków Pułku.
Adres i telefon kontaktowy:
HANNA OFRECHT
kontakt e-mail: office@ulan-wolynski.org.pl
ul.Suchodolska 24 m 19
04-016 Warszawa
tel.022-813 66 45
powrót na stronę główną